Wanda Rajska
-
"Czarna torebka" to dość specyficzna pozycja, coś na przecięciu powieści z albumem. Ma formę kwadratu i niespełna sto stron, z czego zaledwie trzydzieści kilka to tekst, reszta to zdjęcia, rozstrzelone napisy, czy sentencje na całą stronę, a wszystko to w szaro-czarnej tonacji. Przemawiać ma do nas, jak myślę, także wizualnie, nie tylko przez zawartą w niej historię.
Historia ta to opowieść autorki, Agaty Tuszyńskiej o swojej babci – Żydówce o imieniu Dela, której wraz z córką (czyli matką autorki) udało się uciec z getta, a potem ukrywać do końca wojny pod fałszywymi danymi. Całą spuścizną po babce jest czarna torebka wraz z zawartością, czyli podrobionymi dokumentami, listami, biletami, rachunkami itp. Są one zaczątkiem do próby odtworzenia historii kobiety przez wnuczkę, która nigdy jej nie poznała. W torebce nie ma żadnej rzeczy, która wskazywałaby na żydowskie pochodzenie Deli. Wprost przeciwnie, ta wiedza miała przecież zostać całkowicie wymazana, co było warunkiem przetrwania. Dlatego czarna torebka zawiera dokumenty już na polskie imię i nazwisko, podrobiony akt chrztu, święty obrazek i zbiór listów pisanych w taki sposób, by nikt postronny niczego się nie domyślił. Do tego różne zapiski w notesikach, rachunki, bilety, stara koronka…
Historia Deli jest niezwykle dramatyczna. To kilkuletnia ucieczka przed prześladowcami, zacieranie śladów, zmiana tożsamości swojej i dziecka, ciągłe zmiany miejsc, błaganie o pomoc przyjaciół, opłacanie kolejnych osób za udzielenie schronienia, wyrabianie fałszywych dokumentów, opiekę nad dzieckiem. Do tego stałe „kurczenie się” rodziny i napływające informacje o kolejnych śmierciach. A potem, gdy wydawać mogłoby się, że kres tej udręki już blisko – zabłąkany odłamek, tragicznie kończący los kobiety…
Autorka prawdy o swojej babci dowiaduje się dopiero jako młoda kobieta. Wcześniej pochodzenie jej rodziny jest głęboko ukryte, a wojenne losy babci i mamy pomijane milczeniem. Nic więc dziwnego, że nagle pojawia się ogromna luka, wręcz wyrwa, a zarazem rodzi się wielka potrzeba, by ją wypełnić. Za pomocą zawartości czarnej torebki oraz wspomnień członków rodziny, którzy w końcu zdecydowali się mówić, rozpoczyna się proces odtworzenia z przeszłości wszystkiego, co jeszcze można ocalić.
Mam problem z tą książką, choć w pełni rozumiem wagę poruszanego tematu. Jest ona bowiem mocno egzaltowana, niemal natchniona, jakby poetycka, "pędzi na skrzydłach uduchowionego wiatru", że tak powiem. A czego ja osobiście najbardziej nie lubię w literaturze? Otóż, patosu i egzaltacji. Lubię, zwłaszcza, gdy temat jest poważny, prosty przekaz, dosadny, wręcz prostolinijny. Niech fakty mną wstrząsną, a nie forma pełna zawijasów. Gdy nie tak dawno czytałam "Królestwo" Twardocha - obraz getta mnie po prostu zabijał, byłam tam, dusiłam się w ścisku i umierałam w trakcie lektury. Że nie wspomnę o wielu innych, dawniej poznanych pozycjach dotyczących Zagłady. Tutaj byłam w jakimś stopniu nieobecna, nie do końca poruszona, a zarazem dziwnie zażenowana... choć przecież cały czas jestem świadoma o jakim wycinku historii mowa!
Nie przemawia też do mnie próba utożsamienia się autorki ze strachem swojej babci. Wspomnienie o jej losach, nawet najbardziej empatyczne, nie jest dla mnie w najmniejszym stopniu powodem, by ona sama teraz czuła lęk wychodząc na ulicę. Chyba nie powinno się tak podpinać pod traumę, której samej się nie przeżyło. Uznajmy więc, że to pozycja na interesujący mnie temat, losy Deli mnie mocno poruszyły, natomiast nie odpowiada mi forma. To nie dla mnie, to nie moja wrażliwość, choć zakładam, że może kogoś innego szczerze poruszy.