Pani M.
-
Justyna i Krystian, bohaterowie tej powieści, przechodzą kryzys. Ich małżeństwo wisi na włosku. Na prośbę przyjaciół decydują się na wspólny wyjazd, by spróbować walczyć o uratowanie związku. Przy czym walka ta od początku jest spisana na straty. Justyna bowiem podjęła już decyzję i nie widzi sensu w tym, by być dłużej żoną. Ich wyjazd przynosi ze sobą skutki, których nikt nie mógł przewidzieć.
Na początku zaznaczę, że sporo tutaj nawiązywania do Pisma Świętego i do wiary w Boga. Na wielu płaszczyznach nie zgadzałam się z bohaterami, ale nie powiem, żeby jakoś specjalnie przeszkadzał mi fakt wplecenia wiary w całość. Każdy szuka pocieszenia w tym, co jest mu najbliższe i kieruje się drogowskazami bliskimi swemu sercu, mnie nic do tego, dopóki ktoś nie zmusza mnie do zmiany myślenia. Tu niczego takiego nie ma. Wiara jest ważna dla bohaterów, ale nie jest wciskana czytelnikowi na siłę, ja w każdym razie nie odniosłam takiego wrażenia.
Mamy tutaj, o czym wspomniałam już wcześniej, małżeństwo, które przeżywa kryzys i jest o krok od rozwodu. Narracja jest prowadzona z dwóch perspektyw – Justyny i Krystiana – dzięki czemu można przekonać się, jak każde z nich widzi małżeństwo, co jest dla nich ważne, z jakimi demonami się mierzą. To był moim zdaniem dobry zabieg, bo historie się uzupełniają i kawałek po kawałku łączą się w całość. Zarówno Justyna, jak i Krystian mają za sobą trudną przeszłość i całą masę nieprzepracowanych traum.
Postać Krystiana bardziej do mnie przemówiła. Rozumiałam, dlaczego zachowywał się tak, a nie inaczej. Co prawda nie pochwalałam jego wszystkich decyzji i zachowywał się czasem jak duży dzieciak, ale nie podnosił mi ciśnienia tak bardzo jak Justyna. Jeśli chodzi o nią, to owszem, współczułam jej tego, przez co musiała przejść i z czym się mierzyć, w żadnym wypadku nie neguję jej tragedii, ale była dla mnie totalnie antypatyczna. Wydawało jej się, że świat kręci się wokół niej, ona jest najważniejsza, inni ludzie jej nie interesowali. Gwoździem do trumny było dla mnie zakończenie książki, gdy czytała pewne zapiski. Nawet nie próbowała zrozumieć osoby, która była ich autorem. Lepiej wiedziała, co ten ktoś powinien zrobić. Dla niej wszystko było czarne albo białe, nie widziała (albo nie chciała widzieć) odcieni szarości i nawet nie próbowała zrozumieć drugiego człowieka.
Ta książka pokazuje, do czego doprowadza związek dwójki niedojrzałych osób, które nie rozmawiają ze sobą i często zachowują się jak egoiści, zapominając o tym, że związek to nieustanna praca. Nie da się rozwiązać konfliktów, obrażając się jak dzieciak i odcinając się od wszystkiego. Nie można też na siłę próbować uszczęśliwić drugą osobę, podejmując nieprzemyślane decyzje i próbując je wytłumaczyć chęcią zrobienia czegoś dla swojej drugiej połówki, pokazania jej, jak bardzo nam zależy.
Książkę przeczytałam niemal jednym tchem, chociaż była dla mnie bardzo przewidywalna. Kilka wątków wydawało mi się też bardzo naciąganych. Na przykład to, co wydarzyło się podczas wyjazdu do Zakopanego czy cały wątek Mateusza. Znaczy się ten drugi do pewnego momentu był nawet ciekawy, ale pod koniec już dla mnie niespecjalnie trzymał się kupy. Nie wierzę w aż tak duży zbieg okoliczności.
Nie jestem pewna, czy autorka zagłębiła się w temat związany z terapią dla osób, które odczuwają pociąg do dzieci. To nieprawda, że muszą popełnić przestępstwo, żeby podjąć się leczenia, i jeszcze muszą w tym celu wyjeżdżać za granicę. Tylko tu kwestia jest bardziej skomplikowana, bo to wymaga pracy kilku specjalistów i czasu, terapia to nie jest pstryknięcie palcami. I nie jest tak, że pacjent, który zgłasza, że ma takie ciągoty, jest z góry oceniany i nie daje mu się szansy. Znam osobę, która leczyła się pod tym kątem, więc wiem, że takim ludziom da się pomóc, nie czekając, aż złamią prawo. Moje wątpliwości wzbudza także prowadzone tutaj dochodzenie. Trudno mi uwierzyć, że tak mogłoby wyglądać w rzeczywistości.
Ta powieść wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Tak jak wspomniałam, czytało się ją szybko. Miała też momenty, które mnie poruszyły. Tyle że są wątki, które do mnie nie przemówiły, wydawały mi się naciągane. Pomarudziłam, jeśli chodzi o Justynę, ale nie mam do autorki pretensji, że w taki sposób ją wykreowała. Wzbudziła we mnie emocje, nie była mi obojętna. A to, że te emocje były negatywne, to już inna sprawa. Nie wiem, czy miałam ją odebrać w taki sposób, ale każdy czytelnik patrzy na bohaterów przez pryzmat swoich doświadczeń i przekonań. Ktoś może jej współczuć, rozumieć ją i być wściekły na Krystiana, upatrując w nim źródła problemów kobiety. Albo w jej matce. Być może dla kogoś historia Krystiana i Justyny będzie bodźcem do walki o związek, jeśli ten przechodzi kryzys. Dla mnie była żywym obrazem na to, że nie można pójść dalej bez nieprzepracowanych traum i dobrej terapii. Można stwarzać pozory radzenia sobie, ale przeszłość prędzej czy później da o sobie znać.