Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Ten Się Śmieje, Kto Ma Zęby

Kup Taniej - Promocja

Additional Info


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 2 votes
Akcja: 100% - 2 votes
Wątki: 100% - 3 votes
Postacie: 100% - 2 votes
Styl: 100% - 2 votes
Klimat: 100% - 4 votes
Okładka: 100% - 2 votes
Polecam: 100% - 4 votes

Polecam:


Podziel się!

Ten Się Śmieje, Kto Ma Zęby | Autor: Zyta Rudzka

Wybierz opinię:

Doris

       Zdążyliśmy się już przekonać, że proza Zyty Rudzkiej jest mocna i nieprzejednana, choć „Ten się śmieje, kto ma zęby” przewyższa pod tym względem trzy wcześniejsze powieści autorki. Wera, fryzjerka męska, jak sama o sobie zwykła mówić: „Jestem duża, chłopaki mniejsze niż do ramienia do mnie nie startują”, spotkała na swojej drodze Dżokeja: „Waga bez siodła – pięćdziesiąt jeden kilo w ubraniu. Wąski w ramionach, wąski w szyi, wąski w tyłku. Wszędzie wąski, że jedną ręką bez problemu chwycisz i uniesiesz na pół metra.” Miał być na chwilę, chwila przedłużyła się dość mocno, tak naprawdę na resztę jego życia. A teraz już go nie ma. „Jak spał, tak umarł, głęboko się zmorzył.” Wera odpala jednego papierocha od drugiego. Dobre są, mocne, sama je skręca. I wspomina.

 

       Powieść Zyty Rudzkiej jest takim trochę bezładnym, bardzo emocjonalnym monologiem wewnętrznym, spowiedzią z trudnego życia. Wyciągała z niego, co mogła najlepszego, choć ono jej nie faworyzowało, a przeciwnie, potrafiło nieźle dopiec. Ale Wera nie z tych, co użalają się nad sobą, daleko jej do tego, to mocna baba, wie, że z życiem trzeba brać się za bary. Dyskutuje więc z nim, wykłóca się, aż w końcu zadziornie chwyta się pod boki i dobitnie cedzi przez zęby: zobaczymy jeszcze, czyje będzie na wierzchu.

 

       To doskonały materiał na monodram, na pełne napięcia, intymne tete a tete Wery z widownią, przed którą obnaży cały ból, cały gniew, które chowa w sobie pod pozorami opanowania. Bo tylko wybrani zasługują na to, by wejrzeć w serce Wery, które przed nimi na chwilę otworzy. Widzę w tej roli ekspresyjną Krystynę Tkacz albo Krystynę Jandę. To byłaby dopiero moc!

 

       A gdy już Wera zacznie mówić, to nie może przestać, słowa tłoczą się jedno za drugim, przepychają. Tyle ich w sobie nagromadziła, że chcą się w końcu uwolnić, odetchnąć swobodnie, wznieść wysoko. Nie przebiera więc w nich, nie układa, nie cyzeluje, nie wygładza. Przekaz jest prosty i wyrazisty. Uderza niczym obuchem.

 

       Bo choć Wera czułostkowa nie jest, oj nie, to Dżokej był całym jej światem. I choć zwykle milczeli, to razem, tuż koło siebie. „Mówią: Człowiek umiera w samotności. Pierdolą głupoty. I w cudzej śmierci człowiek sam.” W życiu nie czytałam chyba nic bardziej szczerego, prosto z serca. To żałoba nie na pokaz, a z gruntu prawdziwa. A tu trzeba borykać się z papierologią i wyborem trumny. Wera ma już dawno za sobą dobre życie, gdy zakład fryzjerski prosperował jak złoto, a Dżokej frunął od zwycięstwa do zwycięstwa. Ma już też za sobą etap wyprzedawania własnego życia, wszystkiego, co było w nim cenne. Zostały puchary Dżokeja, których nikt nie chce, a tu „przez pogrzeb można się całkiem spłukać i zejść na serce do grobu zaraz po nieboszczyku.”

 

       I tak, w potoku słów, bezładnie się tłoczących, jawi się przed nami życie Wery. Od lat tłustych, szczęśliwych, jak ona mówi „jasnych”, gdy i zakład przynosił zysk i Dżokej zwyciężał, a jej ręce rwały się do niego jak oszalałe, aż do tych chudych, kiedy przetarg na „fryzjernię” wygrał jakiś golibroda i nie pomogły pikiety, bo „nowa krzywda komuś się zadziała, trzeba się było zwijać gdzie indziej robić blokady, wieszać postulaty”, gdy Dżokej w dzień postarzał się o dziesięć lat, ponieważ przenieśli go do sprzątania stajni, gdy świat nagle skurczył się do czterech ścian oraz bazarku, na którym wyprzedawali eleganckie buty Dżokeja, a depresja na stałe wprowadziła się do ich małego lokum jako współmieszkanka dyktująca warunki. Ale Wera wie, że takie po prostu jest życie, przyjmuje je bez protestu. No, czasem tylko sobie zaklnie. W słowach i gestach surowa, a nawet odpychająca, że można się przestraszyć, ale psa najbrzydszego, najbardziej kaprawego i wyliniałego przygarnie z ulicy, odkarmi, da mu drugie życie. Koło chorego Dżokeja bez skargi chodzi, do samego końca, bo tak trzeba: „przy śmierci na raty to się trzeba narobić (…) Koło leżącego chodzić. To jakby codziennie sto beczek kapusty podeptać. Ten wie, kto chodził. Bez pompy, bez dochodzącej, płatnej czy na ubezpieczenie.” I z żałobą też nikomu w oczy nie lezie, nie ma nic na pokaz. Założy kwiecistą sukienkę. Dżokejowi się podobała.

 

       Niesamowicie mięsistą, twardą i w gruncie rzeczy brzydką postać Wery trudno jest polubić. Ale też nie do lubienia została ona w samym centrum tej gęstej, intensywnej historii umieszczona, a bardziej do tego, by rzucić nam w twarz wyzwanie, unaocznić, że delikatni na tym świecie nie przetrwają, nie mają szans. Wera wie, czego chce i bierze to jak swoje, gdy się nie uda, idzie dalej i rozgląda się za nową zdobyczą. Manipuluje ludźmi, bierze ich sobie, kocha zaborczo i rzuca bez żalu. No, prawie bez żalu. Wszystko jedno, kobiety czy mężczyzn. Jest gwałtowna, nieokrzesana, wulgarna i doświadczona przez życie, a wszystko co miała i co przyszło jej stracić, zdobyła sama ciężką pracą.

 

       W tym zwartym, intensywnym monologu Wera tworzy swój własny język, swój intymny sposób przekazu, bo tylko tak może otworzyć portal, którym wpuści nas do swojego świata, świata bardzo osobistego, wolnego, nieskłonnego naginać się do niczyjej woli czy też mody. Do jego opisania nie wystarczą zwykłe słowa, są zbyt nijakie, zbyt każde. Przy tym, gdy Wera coś mówi, to zawsze krótko, dosadnie, a tak ekspresywnie, że od razu narzuca samą esencję znaczeń. W jednym zdaniu potrafi zawrzeć istotę charakteru człowieka: „Dżokej to był chłop pobełtany, jak gorzka wóda z oranżadą (…) Z konia zlazł i odnalazł Jezusa. Nie wiem, czy się ucieszył spotkaniem. Na smutno się modlił.” Podobnie trafnie podsumowuje życie, jak i śmierć: „To jest przyroda. Chwaści się albo pustynia. Za przyrodą nie nadążysz. Tylko na ziemię zawsze możesz liczyć. Piach wyleczy z każdej choroby. W piach pójdziesz i jak ręką odjął.”

 

       Rewelacyjne są opisy konkretnych sytuacji, które nazwać można by tragifarsą. Wydarzenie smutne, żałoba, wdowa niestety nie może pozwolić sobie na rozpacz, trzeba przecież „wyprawić się” załatwić trumnę, a zwłaszcza buty, bo „trzeba być w butach na własnym pogrzebie”, w końcu też i sam pochówek. Wera za każdym razem spotyka się z bezdusznym, merkantylnym podejściem. Czy to urzędnik, czy sprzedawca, czy w końcu ksiądz, próbują na niej swoich tanich, ogranych sztuczek. To scenki rodzajowe najwyższej próby, każda z nich mogłaby zupełnie oddzielnie zaistnieć w kabarecie i zostałaby okrzyknięta skeczem sezonu, gdyż jak wiemy, Wery zbić z pantałyku nie sposób. W pewnym momencie żal się nawet robi jej interlokutorów, którzy najwyraźniej nie wiedzieli, z kim zadzierają. Podobnie historyjki z salonu „Wera. Zakład fryzjerski męski” to mistrzowskie krótkie formy, które można drukować w odcinkach, jako „nasze zwykłe, ludzkie sprawy”, bo przecież nikt nie usłyszy tyle o ludziach i życiu, co fryzjer podczas strzyżenia.

       To niewyobrażalne, co autorka wyrabia z polszczyzną, jak potrafi udatnie ją „przykroić” do każdej postaci, by ta zyskała swój własny, niepowtarzalny głos, charakterystyczny rys, nadający jej indywidualność. Nie potrzeba żadnych więcej dopowiedzeń, wystarczą same dialogi, by zorientować się, kto tu jest kim. To umiejętność naprawdę rzadko spotykana w literaturze, a więc tym bardziej godna podkreślenia. U Zyty Rudzkiej, a tym samym u jej bohaterów, za minimum słów kryje się cała hekatomba emocji, ledwie utrzymywanych w ryzach. Za to te krótkie wypowiedzi są tak celne, tak mistrzowsko skonstruowane, prawdziwe i najczęściej dość zjadliwe, że chciałoby się je wciąż i wciąż podczytywać, cytować, by się w nie móc wsłuchać, najczęściej jeszcze dodając od siebie – no i taki właśnie, k…. jest ten świat.

 

       Jeśli jeszcze na koniec dodam, że opowieść Wery okazuje się być rozwojowa, rozpoczyna się właściwie od końca, by później swobodnie meandrować sobie w czasie i przestrzeni wspomnień, w miarę jak napływają, gromadzą się i napierają, by poświęciła im swoją uwagę, to dopełnię już chyba całości moich peanów nad powieścią, która zapanowała nade mną całkowicie. Stopniowo odkrywamy więc kolejne wątki z życia Wery, uchylamy zasłony niczym wytrawni podglądacze, by zyskać choć jakiś ślad wyjaśnienia, skąd w niej ta siła, ta bezwzględność tak dziwnie jednak pomieszana z czułością, ta nieokiełznana potrzeba wolności, która nawet w obliczu największej żałości nie odpuszcza. „Sama będę paradować w orszaku. Jak płaczę, a kto na mnie patrzy, to nie lubię. Bo wtedy z płaczu robi się całkiem inny płacz. A ja chcę płakać po swojemu. Płakać pod publikę nie będę.”

 

       Jakie życiowe zakręty, jakie upadki, a może terror, bezmiłość, zmusiły ją do narzucenia tak grubego pancerza, który raz przyrósłszy do grzbietu, pozostał tam już na zawsze, by nie pozwolić na najmniejsze zranienie. Aby się tego dowiedzieć musicie przeczytać historię Wery, wsłuchać się w jej słowa, w ich specyficzny rytm i ton, w tworzone na potrzebę chwili neologizmy, gdy inne określenia nie są w stanie sprostać zadaniu, nadstawcie ucha na to morze słów, a gwarantuję wam, że ta dojmująca proza pozostanie z wami na długo.

 

 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial