Doris
-
Jak wspaniale czasem oddalić się od pełnej problemów współczesności, od tych nabrzmiewających pretensji i konfliktów, zarówno międzynarodowych, jak i polskiej, trwającej od dłuższego czasu wojenki. Najlepiej jak najdalej, o kilkaset lat co najmniej. Jak pomyślałam, tak też uczyniłam i sięgnęłam po powieść A. K. Blakemore. No i wsiąkłam kompletnie w świat, co prawda także zwaśniony, ogarnięty krwawą wojną domową, okrutny, ale tak ekspresywny i wyrazisty, że nie sposób było się choć na moment oderwać.
1643 rok, Anglia w wewnętrznym konflikcie między zwolennikami absolutyzmu, a tymi chcącymi rządów parlamentarnych. Pośród wzniesień i pól Essex drzemie niewielka Manningtree. Wraz z położoną tuż obok Mistley „tworzą coś razem na kształt miasteczka, dopasowane do siebie, jak dwa chodaki, lewy i prawy, przycupnięte skromnie na brzegu rozlewiska w zakolu rzeki Stour.” W wiosce brakuje mężczyzn, wszyscy zdolni do walki, poszli na wojnę i często, zbyt często, giną, osierocając rodziny. To rozdarcie polityczne generuje też podział na dwa obozy religijne. Grupa, która sprzeciwia się królowi, odrzuca również wszystko to, co łączy się ze znienawidzonym papizmem, w tym przedstawianie jakichkolwiek wizerunków świętych, czy to na witrażach, obrazach, czy jako rzeźb. Chce powrotu do czystego, ortodoksyjnego kalwinizmu – to purytanie. Płoną wiec posągi papieża, dochodzi do demolowania kościołów, wybijania szyb z witrażami, sąsiedzi stają naprzeciwko siebie dziko dysząc z emocji.
Jakby tego było mało, na tle tego ogólnego chaosu rozgrywają się pojedyncze ludzkie dramaty, które niekiedy zostają wplecione w historię, w szerszy kontekst, w machinę polityki, służąc jej, przy wykorzystaniu ciemnoty ludu, gotowego uwierzyć w każdą umiejętnie podaną mu bajkę.
I jest jeszcze ON… złowieszcza postać w czerni, z twarzą bladą, upiornie bladą. Z początku nic o nim nie wiadomo. Chodzi między ludźmi, słucha, nie komentuje. On sam pewnie też jeszcze do końca nie wie, kim chce być. Z powodu stanu zdrowia nie poszedł na wojnę, studia szły mu niesporo, szuka więc nowego miejsca i celu, by się wykazać. W atmosferze stałej podejrzliwości, religijnego chaosu, chęci rozładowania lęku i niezadowolenia, potrzeba jak zawsze ofiary.
Kto wówczas lepiej pasowałby na ofiarę, jak nie bezbronna kobieta, którą bez problemu można było oskarżyć o czarodziejstwo i podejrzane konszachty z diabłem, a nawet obcowanie z nim cielesne? Zainteresowanie tą tematyką rozbudził sam król Karol Stuart I. Szerzy się więc ono już teraz bez kontroli, od dłuższego czasu słyszy się o stosach, na których płoną wiedźmy. Matthew Hopkins już wie, że jego powołaniem jest zostać Łowcą Czarownic!
Powieść oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, co jeszcze dodatkowo podnosi jej wartość. Autorka w sposób bardzo sugestywny, z dużym talentem, pokazała, jak szerzy się plotka, gdy pada na podatny grunt, jak obejmuje swoim zasięgiem coraz szerszą okolicę i zasiewa trujące ziarno w ludzkich sercach i umysłach. Jak niewiele potrzeba, by z dziewczyny odzianej w białe giezło zrobić czarnego diabła z rogami, jak każde najmniejsze nieszczęście czy trudniejsze do wytłumaczenia zjawisko podciągnąć pod złe czary. I jak nie sposób obronić się tam, gdzie wszyscy już zdecydowali o twojej winie.
Dawno nie spotkałam się z tak znakomicie nakreśloną atmosferą zagrożenia, stopniowego osaczania aż do całkowitego zamknięcia pułapki. Z każdą przeczytaną stroną mamy coraz silniejsze wrażenie, że piekło jest tu, na ziemi, a Książę Ciemności wcielił się w postać Łowcy Hopkinsa. Dzięki chętnym podszeptom mnożą się wzmianki o diabelskich sztuczkach i wiedźmich praktykach. Choroby, wszelkie niepowodzenia wreszcie znajdują swoje wytłumaczenie, można winą za nie obarczyć czarownice. Znajdują się świadkowie, którzy widzieli niestworzone rzeczy. Albo chcą zaistnieć i być wysłuchanym, albo zamroczył ich alkohol, albo też są przekonani, że mówią prawdę. Uwierzywszy uprzednio w historie o pakcie z diabłem, zaczynają owego czarta i jego czarcie sztuczki postrzegać wszędzie. A później to już toczy się niemal samo… człowiek pod wpływem strachu i bólu torturowanego ciała gotów jest przyznać się do wszystkiego.
Sceny tu przedstawiane są brutalne i do głębi przejmujące. Tym bardziej, iż dobrze wiemy, ze to nie wydarzenia wzięte z wyobraźni. Były takie kobiety, był samozwańczy łowca czarownic winien śmieci prawie dwustu niewinnych niewiast, byli zmanipulowani, wykorzystani przez niego sąsiedzi, świadczący z przekonaniem przeciwko swoim sąsiadkom. Wiemy to z historii. Tutaj jednak mamy okazję zżyć się z bohaterkami, nie sposób więc nie zaangażować się emocjonalnie w opisywane sceny.
Widać, że autorka jest poetką. Przebija to z wszystkich klimatycznych opisów, niezwykle nastrojowych, uruchamiających wyobraźnię. Wielu znaczy tu również stylizowany język. Archaizowany na czasy, w jakich rozgrywa się akcja, a jednak całkowicie dla nas zrozumiały, nadający treści niepowtarzalny charakter, podkreślający koloryt epoki.
Nie po raz pierwszy możemy też rozpocząć dyskusję na temat pozycji kobiety, dodajmy, ze pozycji straconej w zderzeniu z męską retoryką i przewagą. To czasy, gdy mężczyźni dyktują prawo, wskazują, co jest słuszne, a co zabronione, ferujący wyroki. Gdy nawet sami prowokują dwuznaczne sytuacje, wina zawsze spada na kobietę. W ostateczności można przecież oskarżyć ją o współdziałanie z Szatanem w wodzeniu mężczyzn na pokuszenie.
Poza tym wszystkim dostaliśmy piękny i zarazem straszny obraz XVII wiecznej Anglii, rozrywanej konfliktami, zabobonnej, purytańskiej i kołtuńskiej, choć z drugiej strony malowniczej zielenią łąk i żółcieniem pól oraz dawnym obyczajem. To ogromna zasługa umiejętności opowiadania, tego splecenia codzienności i grozy, powszedniości i baśni, przez co atmosfera robi się momentami oniryczna, jak ze snu, niekiedy gęstnieje od grozy, by zaraz odwzorować wręcz naturalistycznie biedę i zapuszczenie niewielkiej wioski.
Gdy już ochłoniemy z wrażenia, złapiemy oddech, przepędzimy powidoki makabry sprzed oczu, dojdziemy do wniosku, ze dawno nie czytaliśmy tak dobrze skonstruowanej i napisanej w tak wyjątkowym stylu powieści. A czytelniczkom z pewnością wymknie się westchnienie ulgi, ze żyją jednak te niemal 400 lat później.