Michał Lipka
-
Znacie na pewno takie dzieła, które intrygują Was opisem, więc sięgacie, liczycie na coś fajnego, na dobrą zabawę, a tu… Aż by się chciało rzucić te cztery litery, które rzuca się czasem w takich właśnie sytuacjach. Bierzecie, czytacie i nie, nie, nie, jakie to męczące, jakie irytujące, fajnie wymyślone, ale napisane topornie, nijako, bez polotu i jeszcze infantylnie. I takim właśnie dziełem jest „Lew i stalker z grzywą”. Czytałem to i męczyłem się, miotałem, szarpałem. Chciałem, żeby mi się podobało, bo opis wpadł mi w oko, ale co bym nie robił, nie byłem w stanie zmienić moich odczuć. Więc darowałem sobie tę walkę, zmęczyłem to po prostu bez nadziei. A żeby lepiej się poczuć, żeby poobcować z czymś dobrym, brałem sobie w przerwach klasykę Arthura C. Clarke’a, którego akurat miałem pod ręką i mogłem odetchnąć z ulgą, w końcu łykając coś dobrego w temacie SF.
Przyszłość. Ludzie skolonizowali Marsa. Ale Ziemia, Ziemia jest pochłaniania, kona. Gnije. Ale są tacy, którzy jeszcze tu żyją, jak chociażby Finka. Finka chciałaby trafić na Czerwoną Planetę, na razie jednak żyje razem ze swoją chorą – i na alkoholizm, i na alzheimera – babcią.
Lew mieszka z matką, ale codzienne życie, rzeczywistość, to nie jego bajka. Dla niego liczy się to, co wirtualne, cyfrowy świat, do jakiego ludzie uciekają przed tym, co ich otacza. I liczą polowania.
Jest jeszcze Suri, mieszkająca na kosmicznej stacji i czująca, że jakoś nie pasuje. Niemal nie spotyka się z ludźmi, ale jakiś kontakt posiada. Tylko co jej to może dać? I gdzie jest jej miejsce? I wreszcie jest też Abi, kolonistka z Marsa, która chciałaby odkrywać sekrety tego miejsca. A losy ich wszystkich w końcu się przecinają…
„Lew i stalker z grzywą” zapowiadał się ciekawie, jak już mówiłem, pomysł był, a wyszło, no jak zawsze. Dobrze, że cienkie to było i że to tylko opowiadania, bo jakoś łatwiej się je męczyło. Gorzej, że szykowany jest ciąg dalszy, powieść tym razem. Ja nie sięgnę po nią na pewno. Ale ktoś w tym jakiś potencjał dostrzegł, może komuś się to spodoba, mi nie podeszło. A co nie podeszło?
Spotów tego było. Po pierwsze styl – nie moja to bajka, niby czasem podejmowane są tu tematy ważkie, jak walka o poprawę sytuacji czy poważna choroba, ale podane jest to prosto, łopatologicznie. I z solidną dawką infantylizmu. Okej, spodziewałem się, że będzie trochę naiwnie, nazewnictwo widoczne już w blurbie to pokazywało, ale nie spodziewałem się, że aż tak. I że aż tyle tego będzie. I to już druga sprawa. Trzecia rzecz jest taka, że jakoś nic mnie tu nie zaskoczyło, wszystko było zachowawcze, typowo poprowadzone, ukazane. No jakoś tak polotu zabrakło, może wprawy, może doświadczenia, ale nie trafiło to do mnie. A lubię fantastykę. Uwielbiam. Ale inną. Na pewno klasyka to moja bajka, moja bajka to coś z wyższej półki. A tu rozrywkowa rzecz stricte, młodzieżowa, a współcześnie młodzieżową literaturę uprawia się przede wszystkim w sposób mocno uproszczony i naiwny, jakby poziom intelektualny spadł znacząco.
A plusy? Czasem fajna jest wizja, czasem jakiś klimat, bo zdarza się tu swojsko. No niezłe są też pomyły, choć po bliższym poznaniu niezłe są u podstaw, a nie na poziomie ich rozwinięcia. I całkiem spoko jest ta okładka. Ale całość to po prostu nie moja bajka. Tyle. Może dalej będzie lepiej, może nie. Swoich fanów rzecz pewnie znajdzie, bo powiem, że książki dużo gorsze zdobywały uznanie, ale mnie nie kupiła.