O Książkach I Nie Tylko
-
Fantastyka jest tym gatunkiem, po który w ostatnim roku sięgam zdecydowanie najrzadziej. Nie ukrywam, odczuwam z tego powodu pewne wyrzuty sumienia, ponieważ umyka mi wiele perełek, które z pewnością bym pokochała - doby jednak nie rozciągnę. Z czystej ciekawości postanowiłam dać jednak szansę powieści J.T. Greathouse’a, czyli Dłoni Króla Słońca. Czy to było tego warte? No cóż, odpowiedź znajdziecie poniżej.
Wen Olcha jest chłopcem, który sam nie do końca wie, w którą stronę chciałby pokierować swoim życiem. Ojciec zaplanował dla niego przyszłość w dość zamkniętym gronie ludzi służących samemu cesarzowi. Babcia z kolei nauczyła go władać magią, jednak porzuciła go, by dołączyć do ruchu oporu. Matka wytrwale zamykała oczy na wszystko to, co mogło być niebezpieczne. Wen Olcha miał do wyboru tyle ścieżek... jaką jednak postanowił podążyć? Jedno jest pewne: jego przyszłość będzie czymś, co zmieni bieg zaplanowanych zdarzeń.
Przyznać muszę, że początkowe strony książki czytało mi się z niemałym trudem. Z jednej strony byłam nastawiona na to, że autor będzie chciał zapewne dobrze przedstawić wykreowany przez siebie świat, jednakże z drugiej - wciąż tkwiła we mnie nadzieja na to, że akcja z miejsca ruszy z kopyta, co automatycznie wrzuci mnie w wir wydarzeń. Z perspektywy czasu widzę, że ostatecznie działanie autora miało więcej sensu, a ja dzięki temu mogłam realnie zżyć się z tą powieścią oraz głównym bohaterem.
Wen Olcha to postać bardzo ciekawa i pełna wątpliwości w stosunku do wielu spraw. Jego serce wytrwale mówi mu, by iść w kierunku magii, nawet kosztem zyskania statusu zdrajcy, jednak rozum nakazuje zachować spokój i podporządkowanie się woli ojca i w zasadzie reszty rodziny. Autor bardzo dobrze wykreował tego bohatera, a ja poznałam go naprawdę dobrze podczas lektury tej powieści, co oczywiście przełożyło się na to, że czułam się z nim realnie związana. Czytanie o jego kolejnych decyzjach, wątpliwościach i takim poczuciu zagubienia przypominało mi moje własne myśli, więc sami rozumiecie. Wen Olcha to moja książkowa bratnia dusza.
W powieści tej przewija się wątek magii, jednak nie wybija się on na pierwszy plan, co nie każdemu może przypaść do gustu. Magia została co prawda wyparta, ale nie oznacza to, że sama historia nie jest ani trochę magiczna - wręcz przeciwnie. Dzięki tym subtelnym fragmentom, które czasami bywają rozwinięte, a czasami nie do końca, powieść tylko zyskała w moich oczach. Pojawia się tutaj również wątek dotyczący takiego zagubienia i braku wolności spowodowanych narzuconymi oczekiwaniami. Myślę, że w tej kwestii wielu czytelników może śmiało utożsamić się z głównym bohaterem – codziennie jesteśmy zarzucani kolejnymi oczekiwaniami, presją dotyczącą różnych aspektów naszego życia, a coś, co ma zapewnić nam wolność, zazwyczaj jest złudne. Nie wiem sama, jak mogłabym wyjaśnić to lepiej – autor genialnie przedstawił to w swojej powieści i za to leci ode mnie ogromny kciuk w górę.
J.T. Greathouse ma bardzo dobre pióro i mam wrażenie, że tłumaczenie Marcina Mortki tylko to odczucie spotęgowało. Lektura tej książki była przyjemnością, relaksem, ale i doświadczeniem bardzo emocjonującym - w końcu wbrew pozorom dość sporo się tutaj dzieje. Ilustracje zaserwowane tutaj przez Pawła Zarębę dopełniają całości i wzbijają tę powieść na sam szczyt. Jestem absolutnie zachwycona tą powieścią i na pewno będę czytać kontynuację, czego nie mogę się wprost doczekać.