Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Kurator

Kup Taniej - Promocja

Additional Info


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 2 votes
Akcja: 100% - 2 votes
Wątki: 100% - 2 votes
Postacie: 100% - 2 votes
Styl: 100% - 2 votes
Klimat: 100% - 2 votes
Okładka: 100% - 2 votes
Polecam: 100% - 2 votes

Polecam:


Podziel się!

Kurator | Autor: Gyorgy Konrad

Wybierz opinię:

Doris

       Kurator, rozpatrujący codziennie dziesiątki próśb petentów, pochylonych przed nim z uszanowaniem, nie wydaje się nam z początku osobą życzliwą i empatyczną. Podobnie jak cała instytucja pomocy społecznej, mająca z założenia ludziom służyć, a po prostu ich nie lubiąca i traktująca jak intruzów. Symbolem tej niechęci jest brama wejściowa do urzędu, która „otwierała się z przeraźliwym skrzypieniem i zatrzaskiwała z łoskotem. Trzeba było sprawnie prześlizgiwać się przez szparę – tym nazbyt opieszałym furta uderzała po piętach. Starsi wystawali przed nią tak długo, póki jakiś silniejszy współpracownik nie wpuścił ich do przedsionka wyłożonego marmurem w kolorze surowego mięsa.”

 

       Tak jak furtka niechętnie, z oporem wpuszczała interesantów, tak też traktował ich prośby i wnioski kurator, gdy już stanęli przed jego biurkiem. W ogóle z początkowych zwierzeń kuratora – anonimowego towarzysza T., przebija jakaś obojętność na to, co na zewnątrz. Na słowa petentów, na ich sytuację życiową, nawet samobójstwo podopiecznych nie jest w stanie wyrwać go z tego kleistego marazmu. Brak reakcji także na śmierć kolegi – jego pogrzeb opisuje chłodno, z pewnym, wręcz zdystansowanym sarkazmem. Zastanawia nas tylko, czemu zakupił od fotografa trumienną fotografię kolegi i trzyma ją na wierzchu w szufladzie biurka. Może to nuda, codzienna samopowtarzalność, wciąż powielana, zabiła w nim żywsze uczucia? Pisze o sobie: „jestem zwykłym urzędnikiem, źle opłacanym i zgorzkniałym. Kiedy mijam żebraka, często przyspieszam kroku, nawet jeśli mam drobne w kieszeni, nie znoszę odwiedzać chorych w szpitalu, niechętnie ustępuję staruszce miejsca w autobusie, wolę nie witać się z mieszkającym po sąsiedzku wdowcem, by nie wysłuchiwać jego żalów. Dlaczego więc to właśnie ja muszę – w ramach urzędniczej służby – dzień w dzień wąchać odór cudzego cierpienia?”

 

       Przywołani tu ludzie, którym T. próbował pomóc, to jedni z wielu odwiedzających urząd. Ich życie jest trudne, naznaczone cierpieniem i brakiem perspektyw, częściowo z winy systemu, mielącego wszystko równo, nie zwracającego uwagi na poszczególne życia, tylko obojętnie wołającego: następny proszę! W pewnym zakresie jednak także na ich własne życzenie, brak woli do działania, rezygnację ze wszystkiego, często prowadzącą do odebrania sobie życia. Urzędnikowi, który ma związane przepisami ręce często trudno udźwignąć tyle ludzkiego nieszczęścia.

 

       Podobnie jak nędzne i szarobure jest życie podopiecznych kuratora, zapuszczone i chylące się ku ruinie są dzielnice, gdzie zamieszkują. Tutaj styl powieści zasadniczo się zmienia na dużo bardziej obrazowy, nawet poetycki, przywodzący przed nasze oczy gotowe, podmalowane posępną kredką obrazy. Bohater, wędrując tymi ulicami, prowadzi „inwentarz krwiobiegu pęknięć, płoniczych plam pleśni, rdzy i sadzy, dziobatych od kul karabinów ścian, równomiernie pokrytych nieorganicznym brudem i obsypujących się po murarskiej kosmetyce.” Dalej jest już tylko straszniej, niczym w horrorze, niesamowicie sugestywnie przywołano pejzaż rozpadu i zepsucia, a także tkwiących w nim ludzi. Do końca nie wiemy, czy to rodzaj poetyckiego reportażu z rozbudowaną warstwą opisową, czy wizja z upiornego sennego koszmaru. A jednak żyją tu ludzie i wielu z nich liczy na realną pomoc państwa, które uosabia dla nich kurator.

 

       Stopniowo przekonujemy się, że urzędnik, będący bohaterem tej książki, nie jest bezduszną głową zza biurka. Chodzi ulicami tej dzielnicy nędzy, wchodzi do środka zagraconych, dusznych mieszkań, udziela rad, gładzi dzieci po główkach, jednemu nawet pomaga przyjść na ten świat. Ale cóż on może więcej? Musi odizolować się niewidzialną, szczelną szybą, by te nieszczęścia nie pociągnęły za sobą i jego. Już i tak czuje się osaczony przez oczekiwania ludzi, przez ich spojrzenia „gdy na zakręcie schodów zniknę z jednego celownika, zaraz pojawiam się w zasięgu następnego.”

 

       Ogromne wrażenie zrobił na mnie język powieści. Właściwie można nazwać ją powieścią społeczną, a jeszcze trafniej psychologicznospołeczną. To ukazanie indywidualnej przemiany człowieka, który nie jest już w stanie spoglądać z zewnątrz na życie ludzi potrzebujących pomocy. Zostaje zmuszony przez targające nim emocje zostać jednym z aktorów w tym teatrze upadku i beznadziei. To scena społecznej niewydolności, bezwolnego poddawania się losowi, co powoduje systematyczne staczanie się coraz niżej i niżej… na samo dno.

 

       Styl, w jakim napisana została książka jest zróżnicowany. Raz oschły, do złudzenia przypominający sprawozdanie, za chwilę przechodzi w bardziej eksplozywny, szczególnie gdy bohater odwiedza kolejne mieszkania i przygląda się panującym tam warunkom. Głuchej ciszy mieszkania, w której zostało bez opieki niepełnosprawne małe dziecko, autor przeciwstawia monotonię pośpiesznego życia, jakie toczy się wokoło, jakby nigdy nic, jakby dopiero co dwoje rodziców nie popełniło tutaj samobójstwa. W nerwowym pośpiechu wymieniane są kolejne odgłosy dochodzące zza okna: „trzaskają boczne drzwi furgonetki, gdzieś spada roleta, uderzają o siebie skrzynki, syczy szlauch, skrzypią wózki” – jedno czy dwa życia nic tu nie znaczą i niczego nie zmieniają.

 

       Kurator siedzi obok, wpatruje się w pokryty zaciekami sufit i uruchamiając wyobraźnię, widzi układające się pośród plam i spękań sceny rodzajowe. Wyobraża je sobie, próbując odwlec moment podjęcia decyzji. Przecież dziecko nie może tu zostać samo! Nikt go jednak nie chce – jest mocno upośledzone.

 

       Szyk wyrazów, tempo zdań, ich uszeregowanie, nadają scenom specyficzny rytm i klimat. Najpierw porywczy, nadpobudliwy, a stopniowo coraz bardziej melancholijny, przechodzący w refleksyjną, poetycką zadumę. To genialny zabieg, który mówi nam nie wprost wszystko o nastroju bohatera, o jego rozterkach i wątpliwościach.

 

       Zaczynamy coraz bardziej zanurzać się w psychikę towarzysza T., poznawać go, rozumieć tę bezradną złość, to miotanie się w niemocy, od systemu, któremu służy, do jego ofiar, którym służyć powinien, a nie ma jak pomóc. I nami miotają uczucia. Musimy odłożyć książkę na chwilę, uspokoić myśli. Zastanawiamy się czemu jeszcze, oprócz nadania dynamiki i kontrastu ma służyć to kompulsywne, zajmujące kolejne stronice, wyliczanie przedmiotów i ich charakterystycznych cech oraz czynności następujących jedna po drugiej, niczym na klaśnięcie dłoni. A tu nagle autor sam podsuwa wytłumaczenie: „ W ciągu dnia ledwie istniałeś, stanowiłeś jedynie płynne przedłużenie działających jednostajnie przedmiotów. Każde mrugnięcie, wydmuchanie nosa czy wydany przez ciebie dźwięk to zaledwie działanie poboczne. Nawet twoje buty tylko z przypadku niosły cię tam, dokąd akurat szedłeś.”

 

       Może więc przyszła pora, by coś zmienić i zamiast dawać unosić się fali, zacząć płynąć w obranym świadomie kierunku? Sam przecież stwierdził: „Z każdym popołudniem coraz ciężej zamknąć mi w szafie pękające od ludzkich skarg akta.” Jego przemiana jest gruntowna, wprost nie do uwierzenia. Wszystkie dotychczas ważne rzeczy, bez których nie potrafił się obejść, tracą znaczenie. Próbuje zaopiekować się dzieckiem, ucywilizować je, gdyż jest ono bardziej małym zwierzątkiem, funkcjonującym na zasadzie instynktu i odruchów niż człowiekiem. Rozczarowany indolencją aparatu państwowego postanawia sam coś zmienić, dać z siebie coś więcej niż podpis na świstku papieru, który nic nie znaczy. Staje symbolicznie po drugiej stronie własnego biurka, by przekonać się jednak, że z każdej strony czeka porażka.

 

       To bardzo smutna proza, odbierająca nadzieję. Do tego tak gęsta, mocna i ponura, że kładzie się mrocznym cieniem na każdym, kto się z nią zetknie. Brak perspektyw, brak wiary, wielkie nic ukryte za triumfalną, państwową propagandą.

 

       Czas płynie, właśnie tak, jak to pięknie uchwycił Gyorgy Konrad: „Przychodzi czas delikatnej sałaty, potem zmysłowych wiśni oraz brzoskwiń zrzucanych ozięble przez drzewa i oto już po chwili całe zastępy os ćwiczą manewry nad skrzyniami winogron. Za moim oknem przesuwa się pełnia za pełnią, narwany Baran zdążył już pognać przed siebie z opuszczonym łbem, jego miejsce zajął milczący, gotowy do wydania osądu Wodnik (…)”, a w życiu ludzi niewiele się zmienia i z pewnością samotny towarzysz T. nie naprawi tej szwankującej, zacinającej się biurokratycznej machiny.

 

 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial