masło
-
„Wysłannicy śmierci”, debiutancka powieść Adama Krawczyka, zaskakuje od pierwszych stron – Autor nie bierze jeńców, a tryskająca krew, wypadające bebechy i trup ścieli się tu gęsto. W całej tej kaźni babrze się główny bohater, zwany Wysłannikiem lub Szkarłatnym. To upiorna postać, posługująca się potężną magią, która przemierza świat, by poszukiwać i unieszkodliwiać tych, którzy łamią odwieczne prawa życia i śmierci – bawią się w demonologię, przywołują zjawy i wyrządzają ludziom najstraszniejsze z krzywd.
Książka wciąga czytelnika w świat pełen przemocy i magii. Możejednak budzić zdziwienie sposobem, w jaki historia została przedstawiona: początkowo, w kilku następujących po sobie i podobnych do siebie opowiadaniach, gdzie akcja prowadzona jest niemalże w identyczny sposób, poznajemy postać Wysłannika i jego przygody. Na szczęście w jednej z nich pojawia się drugi z bohaterów, Verden, którego Wysłannik bierze niejako pod swoje skrzydła. I teraz Autor skupia się na nowej postaci, Szkarłatnego zostawiając daleko z tyłu.
Kiedy przyzwyczajamy się do tak przedziwnie skrojonej fabuły (Verden gania po jaskiniach/lochach i morduje tych, którzy naginali prawa natury, choć likwiduje ich inaczej niż poprzednik, ale ciągle tak samo), na stronach powieści pojawia się Orri, dziewczyna posiadająca ukryte i dość tajemnicze zdolności magiczne. Dopiero wówczas akcja, choć w dalszym toku niespiesznie, zaczyna łączyć porozrzucanych po książce bohaterów, szamanki i gargulców i powoli pozwala odpowiedzieć Czytelnikowi na pytanie: dokąd to wszystko zmierza?
Brzmi smakowicie i tak w istocie się zapowiadało. Tyle że po kilku następujących po sobie rozdziałach okazało się pułapką, w którą Autor zbyt łatwo wpadł. Każda kolejna historia stawała się powtarzalną sztampą – bohater wchodził do lochu/jaskini/ponurej komnaty, gdzie spotykał mężczyznę, który wyczarowywał upiory/demony lub inną bestię. Rachu-ciachu i po kłopocie. Krawczyk, najwyraźniejlubujący się w szczegółowym opowiadaniu o krwawych jatkach, epatuje Czytelnika precyzyjnymiopisami z jakiej dziury w ciele, co i jak gęste wypłynęło, co zostało odcięte, a co odpadło samo.
Oczywiście tak skonstruowana powieść ma swoje plusy (dodaje tzw. klimatu i to jest zdecydowanie inplus), tyle że powtarzana co rozdział, może wydać się nurząca.
Smakowitym kąskiem (i jednocześnie przerywnikiem w akcji) wydawała się postać Śmierci – kobiety znudzonej swym zajęciem i popijającej wino. O ile początkowo przykuwała moją uwagę, bawiła i ciekawiła, to kolejny rozdział, w którym zachowywała się tak samo i mówiła to samo, zastanawiał mnie nad znaczeniem tej postaci dla fabuły. Kiedy okazało się, że jej rolą było opowiadanie o zamierzchłych czasach skądinąd rozbudowanego świata, historia znów skupiła mą uwagę, niestety na krótko. Niepotrafiłem odnaleźć powiązania pomiędzy przedstawianą epopeją a losem bohaterów. Pani Śmierć relacjonuje historie wojen bogów, a że czyni to dość obszernie i w kilku rozdziałach przerywanymi kolejnymi walkami z czarną magią, długimi w dodatku monologami, może wydać się to nieco nużące. Co więcej kiedy uświadomiłem sobie, że w trakcie opisywanych przez nią pradawnych starć ginęły miliony, świat obracał się w perzynę, a walczący w nich zadawali sobie niewyobrażalne okrucieństwo, wszystko co po tych opowieściach zostało przedstawione w książce, było już wyblakłe (co z tego, że umarlacy pokonali kilkanaście tysięcy wojowników, skoro wcześniej ludzie o mało nie wyginęli). Przestały na mnie robić wrażenia wszelkie seryjnie opisywane czary, kręgi i świecące obręcze, nieustannie pojawiające się z inkantacje, wyskakujące z ziemi magiczne łańcuchy, dzięki którym bohater ubijał kolejnego zwyrodnialca, magiczne tarcze i bariery, miecze i runy. W tym wypadku przesyt i powtarzalność tych samych metod walki i działania protagonistów wywołały, co z przykrością muszę wyznać, obojętność.
Moim zarzutem do Autora nie jest to, że w Jego powieści można znaleźć nawiązania do innych znanych postaci czy historii (mamy tu ukłon w stronę Ghost Rider’a, Wiedźmina i szramy na policzku, odpowiednika Ciri i nieumarłych z „Gry o tron”). Nie mogę również mieć pretensji o to, że poddał je własnej obróbce i zgrabnie przekształcił według własnego uznania. Tyle, że poznając ich historię, miałem wrażenie, że całość opowieści nie została przez Autora zaplanowana na samym jej początku – począwszy od pierwszych stron, gdzie pojawiały się luźne opowiadania, po nagłe zwroty akcji, którenie były uzasadnione wcześniejszymi wydarzeniami i wydawało się, jakby wskoczyły na karty książki tylko dlatego, że Autor miał akurat taki a nie inny pomysł na rozwinięcie fabuły.
Przykładem takich zaskoczeń jest opisywana wcześniej postać Orri – gdy tylko się pojawiła, zabrała sobą moją uwagę, znów czyniąc to kosztem Wysłannika i Verdena. Wydawało mi się, że świat opisywany przez Autora był światem ludzkim, aż tu okazało się, że myliłem się bardziej, niż Jego bohaterowie – gdy Orri trafiła do elfiego lasu i napotykała krasnoludy, porządek, jaki zdążyłem sobie ułożyć w głowie, runął. Gdzieś umknęła mi (albo Krawczykowi) warstwa psychologiczna postaci – prócz Wysłannika i Orri, których losów nie możemy zazdrościć, niewiele dowiemy się o wewnętrznych rozterkach bohaterów. Szkoda, bo postaci, jakie stworzono, z pewnością nie były sztampowe.
Adamowi Krawczykowi nie można zarzucić miałkości czy braku doprecyzowania w kreowaniu bogatego, skomplikowanego i niejednorodnego świata. Być może mankamenty warsztatowe, o których wspomniałem, uniemożliwiły Mu uczynienie z „Wysłanników Śmierci” książki nie tylko potężnej objętościowo ale przede wszystkim dopracowanej pod względem literackim. Niemniej jednak „Wysłannicy śmierci” powinni spodobać się Czytelnikom, którzy cenią sobie świat magii i miecza, walki bogów i nekromancję, sumiennie wymieszanych w wielkim kotle wyobraźni Autora.