Michał Lipka
-
Nebul, Locus, British Fantasy Award… Trochę wyróżnień zgarnęła ta powieść, nowela właściwie. I co? I nie wiem. Nie wiem czy mi to podeszło czy nie, siadło czy nie siadło, czy podobało mi się też nie jestem do końca pewien, jak i nie wiem, czy mi się nie podobało. Szybko poszło, było tu parę momentów, które urzekły czy to klimatem, czy prezentacją tej osobliwej rzeczywistości, czy nawet akcją, ale były też rzeczy, które brzmiały idiotycznie, które nudziły. A potencjał był, była szansa na przesłanie, na głębię, ale te, choć czasem obecne, jakby utonęły w nadmiarze elementów pożenionych ze sobą czasem na siłę. I w pewnej łopatologii też utonęły.
W roku 1915 stało się. Film „Narodziny narodu” zmienia wszystko. Ludzie się zachwycili, film ich urzekł, Ku Klux Klan się odrodził…
I teraz jest. Rządzi, panuje, niszczy, zabija. I szykuje coś wielkiego, prawdziwy koniec świata. I z tym końcem, z klanem walczy MaryseBoudreaux, wraz z innymi członkiniami ruchu oporu, starając się powstrzymać to, co się dzieje i co nadciąga. Czy mają jakiekolwiek szanse?
Nowa to książka, stricte współczesna, bo przecież wydana w październiku 2020 roku, a jednak stylizowana na coś oldschoolowego. I nie mówiłbym tego z zarzutem, gdyby ta oldschoolowość była naprawdę dobrze wykonana, ale nie. A przynajmniej nie do końca. No coś mi tu w tym wszystkim zgrzytało, kiedy czytałem „Ring Shout”. Bo zdarzało się, że brzmi to jak pulpowa literatura, kicz trochę, trochę tandeta, aż ciężko było powiedzieć czy autor robi to na serio, czy prześmiewczo ma być. I czemu czasem jest to literacko satysfakcjonujące, a czasem potocznie żenujące? Rozdźwięk, jaki w tym czułem, cały ten dysonans, jakoś mi przeszkadzał nawet, kiedy powieści zdarzało się mnie porwać. A zdarzało. Ja wiem, że to taka estetyka i stylizacja, że tak to miało być, ale jak w genialnej „Księdze nocnych kobiet” pokazał Marlon James, da się wybitnie połączyć potoczność, język nizin, a nawet totalnego braku wykształcenia, z literaturą wyższą. A tu tego nie ma.
A przynajmniej nie ma w takim stopniu, jak liczyłem, jak się spodziewałem, bo momenty są, bywa świetnie acz nierówno. A i fabularnie to dziwna chimera horroru, dark fantasy, alterantehistory czy samej historii, wciśniętych w ramy Black History, Blaxploitation i podlanych akcją. Akcją niczym z filmów Tarantino. Bo „Ring Shout” to trochę taki „Django”, ale w wersji „Bękartów wojny”, z tym, że pożeniony jednocześnie z tymi wszystkimi gatunkami i podgatunkami fantastyki wymienionymi powyżej. Tylko brak tu tej tarantinowskiej biegłości w gatunkowej żonglerce, brak tej nonszalancji. I zabrakło mi też głębi, zaangażowania, które niby są, ale zbyt proste, zbyt łopatologiczne, więc i do zastanowienia nieskłaniające. A szkoda.
I… I nie wiem właściwie co powiedzieć. Myślałem, że przetrawienie całości rozjaśni mi w głowie, że pisanie recenzji pomoże wszystko sobie poukładać, ale nie. Więc nadal jestem rozdarty, choć chyba bardziej na plus. Bo było w tym coś, co mnie kupiło, co momentami porwało i co miało swój klimat. Jak na współczesny horror całkiem spoko rzecz, jak na literaturę zaangażowaną, za proste to, za powierzchowne i za płytkie. Ale nie jest też zupełnie wyzute z pewnego drugiego dna. Myślę, że gdyby na warsztat wziął to Jordan Peele (udając przy okazji Tarantino) i przerobił na film, mogłoby wypaść naprawdę ciekawie.