Doris
-
Kolejna, jak zawsze wciągająca, kresowa opowieść Edwarda Łysiaka, już czwarta odsłona cyklu, z którego każdą część można też czytać zupełnie oddzielnie. W poprzednich częściach autor zachwycił umiejętnością opowiadania, ale też znajomością tego trudnego, polsko-ukraińskiego wyimka z historii, niezwykle szczegółową orientacją w topografii opisywanych miejsc i wyraźnie wyczuwalną empatią w stosunku do bohaterów, których nam przedstawia.
W tym przypadku nie jest inaczej. Tytułowa Anna, a wraz z nią jeszcze trzy osoby, jadą na Ukrainę w poszukiwaniu przeszłości. Chcą wypełnić luki we wspomnieniach, jak prawie 90-letnia pani Jadwiga, a także zebrać jak najwięcej informacji o swojej rodzinie, wsi, którą pamiętają, lub tylko, jak Magda, o niej słyszeli. Człowiek bez przeszłości jest niepełny, uboższy o fragmenty życia, które mu umknęły, jak dzban bez ucha, wyszczerbiony. Nic dziwnego więc, że poszukuje brakujących elementów, usiłując złożyć je w całość. To właśnie próbują zrobić nasi bohaterowie.
Tyle tylko, że odkopując rodzinne tajemnice, grzebiąc w nieznanej przeszłości, można dotrzeć do informacji, jakich nigdy nie chciałoby się usłyszeć. To zawsze duże ryzyko. Zwłaszcza wówczas, gdy dotyczy czasów burzliwych, kiedy to wszystko było ekstremalne, tak dobro, jak i zło. Czasów, w których ludzie bali się swoich sąsiadów, nie śmieli głośno wyrażać własnych poglądów i podejrzliwie mierzyli wzrokiem każdego obcego.
Ukraina była tyglem, w którym od dawna buzowało, bulgotało i kipiało, w którym ścierały się racje polskie, rosyjskie, żydowskie, ukraińskie, a w czasie wojny też niemieckie. Ukraiński nacjonalizm znalazł swoje ujście nie tylko w natrętnej propagandzie i manipulacji, ale też w krwawych, przemocowych działaniach banderowców. Ludność okolicznych miejscowości z obawą spoglądała na leśne ostępy, nie mając pojęcia, kto za chwilę ukaże się na ich obrzeżach i jakie będą jego intencje.
Edward Łysiak umiejętnie meandruje czasem. Jesteśmy w roku 2017 we Wrocławiu, by za chwilę ocknąć się gdzieś w zachodniej Ukrainie ponad sto lat wcześniej, albo w 1944 roku w Rybakach nad Czeremoszem. Huculskie krajobrazy zatrzymują nas na chwilę, by w skupieniu je pokontemplować, zanurzyć się w zieleni wzgórz i błękicie zakola rzeki. Ale tutaj błogość się kończy. Zaczyna być trudno. Z każdą odwiedzoną miejscowością, z każdą odbytą rozmową – coraz trudniej. Opowieści o ludzkiej nienawiści, o krwawych porachunkach między nacjami, które swoje krzywdy i żale składały latami do szuflady, by teraz rozliczać z nich sąsiadów.
Wszyscy wiemy o rzezi wołyńskiej. Czytaliśmy powieści, wspomnienia i reportaże, oglądaliśmy filmy dokumentalne i te fabularne, jak „Wołyń” Smarzowskiego. Potrafimy, choć niechętnie, wyobrazić sobie sceny, jakie musiały się rozgrywać w rodzinnych miejscowościach Jadwigi i Anny. One jednak stają twarzą w twarz z ludźmi, którzy to widzieli. Ba, z ludźmi, którzy w tej makabrze czynnie uczestniczyli, a teraz mówią: (…) tak, kazali zabijać. Kazali tak zabijać, żeby już nigdy żaden Polak w stronę Ukrainy nawet nie spojrzał. I sotenny tak kazał, i ksiądz. Kazali uwolnić naszą ukraińską ziemię od was, Polaków. Od Żydów uwolnili nas Niemcy, nam zostali Polacy.” Cóż, niejeden raz w trakcie lektury dreszcz przebiegnie nam po plecach i zadrżą ręce. A jak ma się czuć ktoś, kto właśnie dowiedział się, że jego bliscy stanęli po stronie oprawców? To potężny cios i zaskoczenie.
Autor stara się jednak podchodzić do tych bolesnych zagadnień z podziwu godną delikatnością i wyczuciem. Rozumie, że ówczesny kontekst i czas jest nieprzekładalny na ten obecny, który przybrał nowe, zaskakujące oblicze po agresji Rosji na Ukrainę.
Wiemy, że wcześniejsza historia pozostaje nadal nierozliczona. Wiemy też, że póki nie odważymy się, my Polacy oraz oni – Ukraińcy, dokonać takiego podsumowania, stosunki między nami radykalnie się nie poprawią. Zaś właśnie teraz może mamy do czynienia z tym sprzyjającym klimatem, który dyskusję ociepli i poprowadzi w dobrym kierunku.