Doris
-
„Wojna powietrzna i literatura” to eseje, wykłady, krótka proza, mocno rozliczeniowa, która pokazała mi wspaniałego W. G. Sebalda w zupełnie nowej, nieoczekiwanej odsłonie. To intensywna, naładowana emocjami, choć zarazem bardzo konkretna krytyka powojennych Niemiec i niemieckiego społeczeństwa.
Sebald nie ukrywa, jak bardzo nie podoba mu się asekuracyjna ucieczka przed wzięciem na siebie odpowiedzialności za wszystkie skutki, jakie przyniosła światu niemiecka agresja. Brak debaty publicznej na temat dramatycznych losów ludności zniszczonych, niemal zrównanych przez aliantów z ziemią, niemieckich miast, ich milcząca, szybka odbudowa, chęć by przyszłość w jakiś sposób „zakryła” historię, unieważniła ją, skazała na zapomnienie, autor uznaje za karygodne tchórzostwo, które rzutuje na wychowanie kolejnych pokoleń młodych Niemców.
Naloty dywanowe alianckich samolotów na niemieckie miasta, ogromne straty materialne, a przede wszystkim śmierć tylu cywilów, to z pewnością dylemat etyczny, z jakim trudno było sobie poradzić poranionej wojenną zawieruchą Europie. Czy moralnie słuszna może być zasada „wet za wet”, czy jeśli jedna strona popełnia zbrodnię, druga automatycznie uzyskuje dyspensę na przemoc? Podczas gdy Europa zmagała się z wyrzutami sumienia, Niemcy ruinę swoich miast traktowali „jako nieodwołalny wyrok losu”.
Autor podkreśla utarte zwroty, slogany, jakimi posługiwali się świadkowie tragicznych w skutkach bombardowań. Te banalne, powierzchowne relacje świadczą jego zdaniem raczej o wypchnięciu z pamięci minionych zdarzeń niż o ich przeżywaniu. „Nieprawdopodobieństwem wydaje się, by ktoś, kto wtedy stał w deszczu iskier na Tarasach Bruchla i patrzył na panoramę palącego się miasta, miał z tego wyjść z niezmąconym umysłem.”
Zamieszczone tutaj sugestywne opisy nalotów na Drezno czy Hamburg są przerażające. To, co pozostało z wielu niemieckich miast, autor określił mianem ”historii naturalnej zniszczenia” i głowi się, czemu właśnie nad tym fragmentem historii panuje tak całkowite milczenie. Niewiele wiemy o przeżyciach ludności tych miast, brak relacji, brak literatury i brak dyskusji. Wielkie migracje ludności, to uciekającej, to znów, w jakiejś złudnej nadziei próbującej powrócić w te ruiny, pasożytujące na stosach niepogrzebanych ciał larwy, wszechobecne, wstrętne muchy i ludzie koczujący w podmokłych piwnicach. „Ci ludzie o wybladłych twarzach, pisze Dagerman, wyglądają jak ryby, podpływające pod powierzchnię, by chwycić trochę powietrza.” Pisali o tym wszystkim zagraniczni korespondenci, ale rzadko sami Niemcy, zamknięci w zaklętym kręgu milczenia.
Być może wykłady zuryskie były potrzebne choćby po to, by taki dialog rozpocząć. Inaczej przecież nie byłoby tak dużego odzewu ze strony niemieckich mediów, a przede wszystkim ze strony zwykłych mieszkańców. Szerokim strumieniem zaczęły płynąć do Sebalda listy, a w nich wspomnienia, uwagi, refleksje. Błahe i bardzo istotne, długie i całkiem krótkie. Zupełnie jakby ktoś nagle odetkał zapchany odpływ, by wreszcie cała ta masa uwolnionych myśli, tkwiących przez lata w zaciśniętym gardle, mogła wybrzmieć, co przywróci ludziom normalny oddech.
Niejako „na dokładkę” dostajemy też tekst Sebalda o drugorzędnym niemieckim pisarzu, o którym, muszę przyznać, do dzisiaj nie słyszałam, Alfredzie Anderschu. Nie bardzo wiem, czemu akurat ten esej Sebalda umieszczono razem z „Wojną powietrzną i literaturą”. Andersch jest co prawda pisarzem, ale na tyle mało istotnym, że poświęcenie mu aż tylu stron przez kogoś, kto mógłby być jego niedoścignionym autorytetem, jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Pominę więc ten fragment, także ze względu na moją całkowitą nieznajomość tematu.
„Wojna powietrzna i literatura” to nowa jakość w pisarstwie Sebalda. Czy jednak lepsza? Moim zdaniem nie. To obcy mi Sebald. Kategoryczny, gniewny, w dodatku przedkładający swe racje, abstrahując już od tego, czy słusznie, w sposób trącący zbutwiałym, drętwym dydaktyzmem, nie pozostawiającym pola do dialogu. Nikt nie dyskutuje z tezą, że Niemcy winne są wojny i masowej zagłady. Ale przypisując sobie rolę wielkiego moralisty i znającego jedyną prawdę mędrca, Sebald próbuje mówić niemieckiemu społeczeństwu, jak powinno myśleć, co powinno czuć.
Brak mi tu jego dawnej subtelności, odkrywania wieloznaczności, interpretowania sytuacji w wielu kontekstach, prześlizgując się przez lata i wieki historii, by i tak później pozwolić czytelnikowi wysnuć własne wnioski. Nawet tej sebaldowskiej swady nie mogę wyczuć w tekście, no, może zaledwie w kilku krótkich fragmentach można znaleźć jej ślad. Poza tym to wywód niemal naukowy, z całą masą przykładów na poparcie twardo postawionych tez. Przykładów, które jednak do mnie nie przemawiają.
Trudno wejść w skórę osoby, która przeżyła coś, o czym nie mamy pojęcia. Trudno też wysnuwać jeden wniosek względem całego społeczeństwa, przypisując wszystkim te same pobudki. Jakoś mało wnikliwa i mało wyrafinowana to interpretacja. Taka zerojedynkowa, przedstawiona z wyższością i, chyba zbytnią, pewnością siebie.
Jednak jeśli wywołała taką lawinę odpowiedzi, odbiła się szerokim echem w prasie, w mediach, poruszyła serca i dała pożywkę rozmowom, to była potrzebna. Pomyślałam nawet przez chwilę, że może i forma i treść przekazu zostały przez Sebalda wymyślone i zastosowane specjalnie, by zburzyć dotychczasową, sztywną narrację, przydać jej emocji, rozbudzić ludzi. Chcę tak myśleć, by móc nadal uważać W. G. Sebalda za jednego z najlepszych niemieckich pisarzy powojnia.