Michał Lipka
-
Kilka lat temu Tymański nakręcił film o wszystko mówiącym tytule „Polskie gówno”. I chociaż w zamierzeniu miała być to satyra, rzeczywiście można było tę produkcję określić tym pięcioliterowym mianem zaczynającym się na „g”. I w pewnym sensie można to wszystko odnieść do książki „Sclavus”, jakże kontrowersyjnej, od fekalnego tematu zresztą niestroniącej. Dziwnie, nierównej, czasem odpychającej, czasem wciągającej, ale jeśli cenicie Tymańskiego, wartej poznania.
Poznajcie trójmiejską Tranzytoryjną FormacjęTotart oczami Tymańskiego. Wejdźcie w świat happeningów, akcji, szaleństwa. Świat wspomnień, ale i prywatnych i zawodowych fascynacji i odkryć.
Twórczość Tymona Tymańskiego poznałem – nie powiem, że polubiłem, ale poznałem – chyba tak mniej więcej w gimnazjum (a może była to podstawówka jeszcze, kto wie?) od składankowej kasety magnetofonowej, która wpadała wtedy w moje ręce. Były tam wszelkiej maści idiotyczne, wulgarne piosenki i przerobione na takie covery hity, i był tam też kawałek „Chryzantemy złociste” zespołu Kury, jednego ze składów Tymona. Kawałek, który doczekał się tylu pisanych przez fanów dodatkowych zwrotek, że – jak to mówią – głowa mała. Skąd popularność tej piosenki? Nie wiem. Bo to, że wtedy poznałem twórczość Tymańskiego, nie znaczy, że ją polubiłem. Polubiłem z czasem, ale… Właśnie, jakiś czas potem kupiła mnie piosenka „Jesienna deprecha”, jednak kupiła w wykonaniu live na koncertowej płycie zespołu Pidżama Porno. Wersja Tymańskiego, choć są kawałki, które lubię, odpycha mnie kiczem i tandetą w warstwie muzycznej, których aż nie jestem w stanie słuchać. Bywa. Odpychały mnie też jego filmowe próby. A książka?
Książka jest na styku dobrej, intrygującej literatury i naciąganego kiczu. Wodolejstwo czasem o niczym, a czasem o czymś, ale często czymś, co lepiej byłoby pominąć albo nie ma prawdziwego znaczenia. Ale taki już urok Tymańskiego, który opowiadać, jak widać, lubi, lubi mówić dużo, raz krąży wokół tematu, raz atakuje nas sednem, bo „Sclavus” to taka książka, która krąży i drąży, ale tak naprawdę nigdy do końca wokół tego, o czym mówić miała. To Gawęda, bo Tymański jest gawędziarzem, ale jest też osobnikiem mocno skupionym na sobie, bo o czymkolwiek tu nie opowiada, jakiekolwiek wrażenie chciałby sprawiać, zawsze robi to przez pryzmat własnej osoby. W konsekwencji po prostu pisze o sobie, a cokolwiek przy okazji tego porusza, staje się otoczką mniej lub bardziej go eksponującą.
Nie jest to równa książka. Nie jest idealna. Wiele fragmentów bym wyciął, wyrzucił, bo nużyły, ale były takie, które porywały i potrafiły coś poruszyć. Stylistycznie to gawęda, nonszalancka, nieskomplikowana, ale też i nieprzesadnie prosta, bo w końcu snuta przez twórcę z pewną ambicją, może nawet inteligentnego, choć jednocześnie często zachowującego się także, jak idiota. Co prawda nie odkrywa tu Tymański nowych lądów, choć pewnie by chciał, bo pewne ku temu zadatki widać. Ale nie odkrywał też w swej muzycznej twórczości, bo czymże gatunkowo był jego yass, jak nie jedynie połączeniem różnych starych elementów i nazwaniem ich nowym mianem? Właśnie. I ta książka też niczym nowym nie jest. Ale jest ciekawym przykładów twórczości nieszablonowego artysty, który jak w twórczości czy na ekranie (pamiętajmy, że to on muzycznie wspierał i wesele – jako członek zespołu wynajętego przez młodych – w „Weselu Smarzowskiego, i samo „Wesele”, już jako kompozytor), łączył tandetę z artyzmem. I robi to tu, łącząc kicz i sztukę, jak łączy opowieść o sobie i o trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart. Ku, jak podejrzewam, satysfakcji swoich fanów.