Doris
-
Z twórczością Andrzeja Muszyńskiego zetknęłam się przy okazji „Podkrzywdzia” i kończąc lekturę czułam się tak zauroczona, że obiecałam sobie śledzić kolejne książki tego autora i żadnej odtąd nie przegapić. Niewielu jest autorów, którzy potrafią tak pięknie spleść to, co przy samej ziemi z tym, co ulotne, magiczne, poza sferą poznania, wyczuwalne tylko intuicją. Kiedy więc otwieram „Dom ojców” na pierwszej stronie i czytam pierwsze zdanie: „Czasem mi się wydaje, że za tą górą, prócz pól, coś jest” - już wiem, że jest dobrze.
Andrzej Muszyński pisze o sobie: „Nie widziałem sensu w pracy poza sztuką i uprawą roli, dlatego chciałem zarabiać na pisanie ziemią”, a ukochana ziemia to dla niego Jura Krakowsko-Częstochowska, która ożywa w jego licznych książkach. Mam wrażenie, że autor jest prawdziwie szczęśliwy, gdy pisze: „Kosztowałem na języku tutejszego wiatru” i jeszcze „patrzyłem przez okno w wibrujący mrok, w którym wytrącały się kształty dawnych zdarzeń”. Tak więc, gdy zrywa z wielkomiejskim życiem, swojego miejsca na ziemi szuka właśnie tam. Kupuje walącą się chałupę i grunt na zboczu, od lat nieuprawiany, zaniedbany. Łatwe dla wieloletniego mieszczucha to nie jest. Ale gdy położy się na jednej szali wagi ogrom pracy, w dodatku gdy brak człowiekowi podstawowych umiejętności, a na drugą rzuci te wszystkie momenty nadziei, satysfakcji i radości, to okazuje się, że może w ostatecznym rozrachunku jednak to się opłaca.
Ciągną się za nim powidoki dzieciństwa na wsi, zapuszczone podwórka z budynkami gospodarczymi, za nimi nie mające końca sady i pola. Codzienna praca, ciężka, ale dająca radość, proste czynności, monotonny ruch kosy, zbieranie zboża w snopki. Wspomnienia, które pozostały, uruchamiają tęsknotę za ziemią, pracą, której efekty widać, za którą ziemia odwdzięcza się plonem. Ale jak to jest opisane! Autor potrafi patrzeć i widzi więcej niż inni, każdy szczegół.
Andrzej Muszyński opisuje na początku swoją walkę z przyrodą. Walkę w sensie dosłownym. Była więc długa, przeciągająca się w czasie bitwa ze złośliwym perzem, obfitująca w momenty przełomowe, które okazywały się zaledwie kolejnymi etapami. Później plaga biedronek azjatyckich. Tak naprawdę rolników można chyba określić mianem wojowników, a już z całą pewnością zasługują na szacunek.
Wszystko to wydaje się przygodą i wyzwaniem, nawet zwykła wycieczka rowerowa drogą na Chełm. „Jadąc na rowerze, wjeżdża się bezczelnie w cudze życie. Rower pruje podziały społeczne i etniczne. Wpada się z widoku w widok, jak z pokoju do pokoju, i widzi się kraj od tyłu, od podwórek, od zapłoci”. To, co autor widzi z siodełka roweru, rozpościera przed nami niczym barwną mozaikę, złożoną z „ludzi, wędrujących kilometrami pieszo, jak przed wiekami”, listonosza z torbą ciężką od wiadomości, baby zerkającej ciekawie z podwórka, czy eleganckiej kobiety, idącej przez łąkę chabrów z oryginalną torebką Venezia. Resztę mozaiki wypełnia natura, bujna, nieskrępowana człowiekiem, zawłaszczająca przestrzeń.
Andrzeja Muszyńskiego interesuje wszystko, wszystko zauważa. I grupę brzezin, i łubin niebieski, i wapień, który zeskrobuje ze skał. O wszystkim potrafi pięknie napisać, niemal poetycko, z licznymi nawiązaniami do dzieciństwa, które gdzieś tam głęboko w sercu się kryje.
Z biegiem czasu teraźniejszość przestaje mu wystarczać. Budzi się w nim ciekawość przeszłości, nawet bardzo dalekiej, odzywa się żyłka detektywa – archeologa. „Idąc w jedną stronę, mówią, idziesz w rozrastającą się przyszłość, idąc w przeciwną, do wnętrza Amonita, w przeszłość. Tu przeszłość nie ginie. Jest, trwa”. Skąd się wzięły te skały, jaka jest historia jaskiń, kto znajdował w nich schronienie, kto wędrował tymi polami, lasami, dokąd zmierzał. Andrzej Muszyński spaceruje wiec po wioskach, rozmawia z ludźmi, pije z nimi wódkę, by rozmowa była swobodniejsza. Pyta sąsiadów, rodzinę o wydarzenia z przeszłości, próbuje budować z tego opowieść, długą opowieść. Grzebie w źródłach, odwiedza muzea, sięga setki lat wstecz. Obok malarskich wręcz opisów przyrody i niekiedy zabójczo humorystycznych portretów mieszkańców otrzymujemy więc sporo wiedzy z dziedziny archeologii, paleontologii, historii regionu, a nawet uprawy ziemi. Autor wędruje po okolicy i zapoznaje czytelnika z jej urozmaiconym krajobrazem; to doliny i obsiane pola, to znów wąwozy pomiędzy skałami i widoki ze wzgórza. Rezerwat zapiera dech: „Spróchniałe drzewa wisiały na pionowych urwiskach uczepione skalnych gzymsów. Liście ociekały światłem jak lukrem”.
I tak niespiesznie toczy się ta opowieść, można rzec – snuje się leniwie, pieszcząc ucho pięknym słowem. To dobrze, że wolniutko, ledwo, ledwo, bo ani trochę nie chce się opuszczać tej zaczarowanej przez autora krainy, gdzie nawet błotnista droga i poszarpane przez wiatr gałęzie wydają się romantyczne, a mozolna praca w polu jawi się niczym heroizm. Przy czym ze swoich niepowodzeń autor sobie żartuje miast utyskiwać, puszcza do nas oko. W ten sposób możemy iść razem z nim w refleksyjnym, pogodnym nastroju przez malowniczą krainę białych, wapiennych skał, zielonych lasów i wzgórz, z których rozciąga się widok na zamieszkane doliny. Wzrok przesuwa się leniwie po ruinach, które odkrywają przed nami fragmenty przeszłości, wnika w głąb licznych jaskiń, w ich tajemniczą ciemność.
I po prostu staje się dla nas jasne, że Andrzej Muszyński wyrasta na nowego piewcę wsi, którego nam ostatnio brakowało. Odmiennego niż Wiesław Myśliwski, który jest bardziej uniwersalnym myślicielem wywodzącym z ludowej filozofii prawdy największe. Natomiast nasz autor stąpa mocno po ziemi, czując jej każdą piędź. Jednocześnie zaś potrafi jej urodę oraz piękno ciężkiej pracy oddać z uczuciem i fantazją malarza kolorysty, impresjonisty rzucającego na płótno barwne plamy.