Inka
-
Pomysł, by w dziewięciu rozdziałach zawrzeć dziewięć historii osobnych bohaterów mało oryginalny. Zatem równie mało oryginalnie czas przekazać: „o co chodzi?”
Jeden: Monika. Czyli wprowadzenie decydujące tak naprawdę, czy czytelnik da się oczarować i kontynuować lekturę. „Koniec świata zaczął się dla niej od gwałtownego deszczu”. Tak. Brniemy w to dalej, choć ryzyko duże, bowiem egzemplarz zacny, liczący prawie sześćset pięćdziesiąt stron.
Kim jest Monika? Zgrabną nastolatką chodzącą do szkoły i monotematycznie przeżywającą „wielką miłość”. Narrator wie o niej wszystko i nie krępuje się, by informować o najdrobniejszych szczegółach z codzienności dziewczyny i stanie jej duszy opanowanej przez „wzburzone fale gorzkiego smutku”, bo „życie naprawdę nie ma sensu”. Śmierć matki, pijący ojciec, rozstanie z chłopakiem – kumulacja problemów wieku nie tylko adolescencji. I już wiadomo, że opisywanych językiem udziwnionym, jak żelka o smaku salcesonu. „Kiedy patrzyła na zjawisko, identyfikowała się z każdą kroplą boskiego cierpienia, które zdawało się wypływać kaskadami z wirtualnych dziur w rozdartym płótnie przestrzeni kosmicznej”. Ale Kamil Janowski pozwala swojej Monice zadecydować: samobójstwo, czy zabójstwo? Co wybiera dziewczyna zgwałcona na oczach czytelnika przez własnego ojca?
Dwa: Wojtek. Niepełnosprawny po wypadku samochodowym, marzący o tym, by być podobnym do innych. W tej części, jak i w poprzedniej, dużo opisów dotyczy stanów psychicznych, zwrotów w kierunku filozofii i Boga. Źródłem cytatów jest Biblia, ale autor stara się również silić (sic!) na oryginalne metafory i porównania przyrodnicze. Kolejny bohater chce umrzeć. Tylko dlaczego, „kiedy nareszcie dotarł do kresu swojej podróży” brzmi to tak patetycznie, że aż sztucznie?
Trzy: Marek. Kiedy już „zagłębił się w nieprzeniknionej otchłani okrutnych myśli” postanowił spełnić swoje fantazje. Zaczął od zamordowania rodziców, a narrator nie oszczędził czytelnikowi krwawych szczegółów i zaskakujących środków poetyckich. Zostawił go z piętnastoletnim sadystą sam na sam.
Cztery: Filip. I kolejne widma śmierci, i „wysłannicy śmierci”, i „mroczna pani”. Następny nastolatek psychopata marzący o unicestwieniu wszystkich dookoła. Tutaj również powtarza się motyw węży, otchłani grobów, sprawiedliwości, grzeszników, ciemności, księżyca, bólu i nienawiści oraz robaków. Również konsekwentnie o każdym kroku i myśli bohatera informuje natrętny narrator. Kolejna historia.
I nikt w tej książce nie jest szczęśliwy. Te powtarzające się schematy przygnębiają. Sprawiają, że myśli się jedynie o tym, by dotrzeć do epilogu. Za dużo, za dużo wszystkiego! Czy Henryk, kandydat na prezydenta, przyniesie zwrot akcji? No, niestety nie. Chociaż obserwowanie postępujących objawów schizofrenii zapowiadało się obiecująco. Marian (alkoholik), Artur (autystyczny chłopiec), Zbyszek (szary pracownik fabryki), Bogdan dopełniają dziewiątki 9 żyć. Wszyscy źli do szpiku kości i jedyna dziewczyna na peletonie tego korowodu. Kaci, ale i ofiary.
Można było się spodziewać, że kumulacja nastąpi w rozdziale dziewiątym.Ostatnia historia Bogdana, sparaliżowanego pacjenta, zamyka koło nieszczęść. Jak każdy bohater powieści Kamila Janowskiego ma swoje wizje, w których spotyka i czuje pozostałe postacie dramatu. Jaki sens ma ta książka i do czego zmierza?
Może wybrzmiewa w niej tęsknota za uwspółcześnioną wersją Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego? Może próba rozliczenia z chrześcijańską koncepcją wolnej woli, determinizmu? Ale jest i o buddyjskiej wędrówce dusz. Wszechwiedzący Bogdan dopełnia narrację. Epilog jest niestety niestrawny.