Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Siedem Dalekich Rejsów

Kup Taniej - Promocja

Additional Info


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 4 votes
Akcja: 100% - 6 votes
Wątki: 100% - 3 votes
Postacie: 100% - 4 votes
Styl: 100% - 5 votes
Klimat: 100% - 5 votes
Okładka: 100% - 3 votes
Polecam: 100% - 3 votes

Polecam:


Podziel się!

Siedem Dalekich Rejsów | Autor: Leopold Tyrmand

Wybierz opinię:

Tomasz Niedziela

 Kiedyś to wydawało mi się, że Tyrmand to tylko „Zły” i „Dziennik 1954”, a tu przecież od dłuższego czasu okazuje się, że pojawiają się coraz to nowe (dla mnie) jego powieści. Jakby cały czas jeszcze pisał. Sporo lektur już nadrobiłem, ciekawe ile jeszcze przede mną? A ilu mamy jeszcze takich pisarzy, którzy opuścili komunistyczny raj, bądź w ogóle do niego nie przyjechali i słuch w zbiorowej świadomości o nich zaginął?

 

Na początek to co mi tu nie gra. Otóż rzecz dzieje się na początku roku 1949. Główną bohaterką jest młoda kobieta po studiach historia sztuki. Kiedy zdążyła je skończyć, kiedy je zaczęła – echa wojny jeszcze tuż za nami. Obraz miejscowości też dość sielankowy. O wojnie wszyscy zapomnieli, raczej mamy spokój (na ziemiach „wyzyskanych”?). Jedyny ubek jest byłym oficerem wojsk z zachodu, wprawdzie chce się wkupić w nową władzę, ale ona raczej takich tępiła, no może najpierw wykorzystywała, ale raczej jako podsądnych na sfingowanych procesach. Trochę wyidealizowane realia. Realna jest zmiana resztek inicjatywy prywatnej na własność państwową. Tyrmand i tu radzi (jak w „Złym”): weź załóż sobie spółdzielnię, może przetrwasz.

 

Może więc otoczenie nie do końca mnie przekonuje, ale reszta już zdecydowanie bardziej. Pomijam samą „aferę”, z której w końcu nic nie wyniknie, ale wszystkie postacie są bardzo interesujące. Wspomniana Ewa (prawzór kobiety?) jest bardzo mocno zarysowaną bohaterką, samodzielną, pozornie pewną siebie, ale jednak chyba uciekającą przed możliwością miłości. Znowu prawdziwa femme fatale. Kolejna postać kobieca, która sama nie występuje, jest tylko opisywana przez różnych bohaterów to żona pana Tołłoczko – miejscowa Pani Bovary! Do tego Anita – choć mocno stąpająca po ziemi to jednak nieoczywista córa Koryntu. Słowem postacie kobiece – palce lizać!

 

Postacie męskie też wyraziste, chociaż jakby nie do końca stają na wysokości zadania. Tacy jacyś niepewni, zmienni – szczególnie Ronald. Wokół niego zawiązana jest przecież fabuła i to jego decyzje wpływają na zachowania i działania innych bohaterów. Wygląda na to, że jedynie ubek staje na wysokości zadania. Pewnie przyjdzie mu za to odpokutować (w tamtej rzeczywistości na pewno!).

 

Dla wielu mieszkańców mamy prawie koniec świata, przynajmniej takiego jaki znali. Ludzie różnie reagują na taką sytuację. Jedni próbują uciekać, inni ulegają marazmowi, inni jeszcze mają nadzieję, niektórzy starają się przystosować. Wojna dopiero co się skończyła, a tu kolejne rewolucyjne zmiany. Może to ostatnie chwile normalności? Czy jakiekolwiek uczucie ma w takich warunkach szansę? Pozostaje odwieczna walka między kobietą a mężczyzną.

 

Podobno książka została oceniona jako pornograficzna. No, ale przecież polscy komuniści byli bardzo pruderyjni. Całą swobodę seksualną wykorzystała Aleksandra Kołłontaj tuż po rewolucji i nic następnym pokoleniom komunistów nie zostawiła. Tak więc stosunki damsko-męskie w tej książce były dla cenzury wręcz niemożliwe do zaakceptowania, a w rzeczywistości bardzo ciekawie zagęszczają akcję i dodają ciekawego kolorytu głównym bohaterom płci obojga. Teraz wszystko zostało obdarte z jakichkolwiek zahamowań, więc nikogo nic nie szokuje, ale akurat te sceny nadal świetnie się wpisują w powieść.

 

Leopold Tyrmand był nie tylko świetnym autorem swoich czasów (w kreowaniu ówczesnej rzeczywistości), ale zostawił sporo ciekawych wątków, które nadal mogą frapować współczesnego czytelnika. Szkoda, że tak późno docieramy do jego spuścizny. Dlatego właśnie tak bardzo warto czytać!

MagLaw

Leopold Tyrmand to postać nietuzinkowa – pisarz, publicysta, popularyzator jazzu, a przy tym bikiniarz, niebieski ptak, bon vivant. Żył kolorowo, smakował życie, rozkoszował się jego pięknem, czerpiąc z niego pełnymi garściami, co skutkowało niejednym złamanym sercem, bowiem w środowisku warszawskich literatów uchodził za bawidamka.

 

Nie ma się zatem co dziwić, że oprócz genialnego „Złego” – kryminału ikony czasów PRLu, spod jego pióra wychodziły też powieści bardziej obyczajowe, którym jednak bynajmniej nie można odebrać przymiotu mistrzowskiego ich skrojenia.

 

Takie z pewnością jest dla mnie „Siedem dalekich rejsów”. Morska bryza unosząca się nad portem w Darłowie smaga Czytelnika po twarzy, ma się wrażenie, że piasek skrzypi pod nogami, a w powietrzu unosi się zapach smażonej flądry. W tą scenerię wpisana zostaje akcja powieści, która pomimo tego, że wydawać by się mogło, że toczy się niespiesznie niczym mgła unosząca się nad darłowskim wybrzeżem, to przenika Czytelnika, spowija i otula aurą tajemniczości, niepotwierdzenia, odrobiną erotyzmu, a jednocześnie niepokoju. Takie uczucia towarzyszyć mają Czytelnikowi w zgłębianiu historii Ewy i Ronalda. Ona jest j=historykiem sztuki, on – rzekomo dziennikarzem, jednak prawdy o nim nie zna chyba nikt oprócz niego. On pochodzi skądś, a właściwie znikąd , ona z Warszawy, on jest królem życia, ona poważnym naukowcem, a jednak los postanawia połączyć ich drogi. Wspólnym mianownikiem ma być poszukiwanie zaginionego tryptyku Eryka Pomorskiego – zaginionego dzieła sztuki, które stanowi obiekt pożądania obojga. Szybko jednak okazuje się, że owo pożądanie nie będzie odnosiło się wyłącznie do wspólnej pasji do sztuki sakralnej, a przerodzi się w krótki, choć namiętny romans.

 

Czy siła namiętności, chwilowe pożądanie wystarczą, aby stworzyć szansę na wspólne życie, czy też przeminą równie szybko jak słońce zachodzące za horyzont bałtyckiego morza? Trudno powiedzieć, ale mimo tej niewiadomej rzucanie wzajemnych sieci, wabienie się, wręcz uwodzenie idealnie oddaje sposób postrzegania relacji pary kochanków, wzajemnie odurzonych faktem swego istnienia i siłą wzajemnych uczuć. Co więcej, Tyrmand pokazuje skomplikowany charakter ludzkiej natury, odmienność podejść do relacji w ramach płci, zupełnie inny sposób spostrzegania świata, który jest diametralnie różny, a mimo tego skutkuje wzajemnym przyciąganiem, prowadzącym do powolnie rodzącego się uczucia.

 

Damsko-męskie relacje w „Siedmiudalekich rejsach” to jednak nie jedyny wątek podjęty przez Tyrmanda. Staje się on punktem wyjścia do podjęcia przez Tyrmanda głębszych rozważań o funkcjonowaniu w nowych realiach powojennej rzeczywistości. Początki rosnącego w sile komunistycznego układu, wprowadzającego pozorną równość, a jednocześnie pozbawiającego właścicieli wszelkiej własności. Obraz kraju podporządkowanego partii i jej władzom, w opozycji do ułudy wolności zdobytej po wygranej wojnie. Jednocześnie strach i obawa o to, co przyniesie nowy ład, kto na nim zyska, a kto straci. Z perspektywy roku 1949 trudno jeszcze przesądzić ówczesnym czy wygrali los na loterii i czy zaprzepaścili swe szanse na szczęśliwą przyszłość. Ta niepewność rodzi jednak dodatkowy niepokój, odczuwalny wprost przez bohaterów „Siedmiu dalekich rejsów”, którym przyjdzie wkrótce podejmować i na tej niwie kluczowe życiowe decyzje.

 

Mnie formą i treścią Tyrmand do siebie i jego twórczości w pełni przekonuje, ja przyjmuje go z dobrodziejstwem inwentarza mając świadomość, że czytając tę powieść trzeba przenieść się w czasie i poczuć klimat tamtych dni. Wtedy nieco naiwna, momentami irytująca Ewa oraz zalotny, wręcz buńczuczny Ronald i ich słowne utarczki, prowadzące wprost do portowej alkowy,  zawładną duszem i ciałem i pozwolą na smakowanie prozy, która zasługuje na najwyższe uznanie.

Doti

       „Siedem dalekich rejsów” to Leopold Tyrmand w naprawdę znakomitej formie. Kameralna historia dwojga osób, które spotkały się przypadkowo w pociągu i wysiadają razem na dworcu w Darłowie. Łączy je pewien cenny obraz, zaginione dzieło sztuki – tryptyk Eryka Pomorskiego.

 

       Ona jest historykiem sztuki, szykowną warszawianką, pewną siebie i obytą w świecie. On zaś, o pospolitym nazwisku – Nowak, to desperat, pragnący uciec z Polski zanim zaczną się poważniejsze represje. Bo trzeba jeszcze dodać, że rzecz dzieje się w 1949 roku, a więc przewidywania Nowaka idą w dobrym kierunku i jego postawa jest całkowicie zrozumiała.

 

       Tak więc mamy cudowne okoliczności, które sprzyjają wzajemnemu zauroczeniu. Senna nadmorska mieścina, nostalgiczne niebo, brak pośpiechu, wspólne zainteresowania i inspirujące rozmowy. Chyba wszystkie moce na niebie i na ziemi sprzysięgły się, by tych dwoje do siebie zbliżyć. Wybucha uczucie, fizyczne przyciąganie, namiętność, fascynacja. Godziny spędzone razem mijają zbyt szybko. Mamy tutaj popis erudycji. Tyrmand jest znakomity w kreśleniu obrazu miłości. To, co w 1952 roku zostało uznane za pornografię i stało się jednym z powodów odłożenia rękopisu na półkę na 40 lat, teraz wywołuje u nas zaledwie delikatny uśmiech. Po 70 latach od napisania „Siedmiu dalekich rejsów” zmieniły się mocno kryteria, zostaliśmy przyzwyczajeni do dużo drastyczniejszych scen erotycznych i w kinie i w literaturze. Te Tyrmanda mają wiele uroku, jak i cała powieść, zanurzona w powiewie wiosennego, chłodnego jeszcze wiatru, w klimacie tuż powojennego Darłowa. Akcja jest minimalna, wszystko opiera się na niuansach, snuje się niespiesznie, bez napięcia. Czyta się książkę z niekłamaną przyjemnością, dając się ponieść nastrojowi.

 

       To uczucie, którego i on i ona są spragnieni, przenosi ich jakby w inny wymiar, gdzie czas płynie inaczej i nic poza nimi dwojgiem nie ma znaczenia. Nowak, pogrążony w tym zauroczeniu, rezygnuje z własnych planów, nie potrafiąc zrezygnować z niej. Statek, który miał go uwieźć na Zachód odpływa bez niego.

 

       My zaś nie możemy oderwać się od cudownych, skrzących się, jak to u Tyrmanda, inteligencją, błyskotliwością i humorem dialogów. Bohaterowie wiodą te rozmowy, rywalizując z sobą. Jest to rodzaj przemyślnego flirtu, który podkręca zmysłową atmosferę. Tego typu rozmowy bawią także nas. To relacje damsko-męskie w dawnym, dobrym stylu. Znakomicie ukazani bohaterowie, niby przeciętni, jak każdy z nas, a jednak zajmujący, przyciągający, budzący coraz większą ciekawość, jak potoczą się ich dalsze losy.

 

       Tyrmand ma dużą umiejętność obserwacji, którą przekłada później na przedstawienie miejsca akcji, rzeczywistości obyczajowo-politycznej. A miał tutaj o czym pisać. Polska przechodziła wtedy po wojnie kolejny etap umacniania nowego systemu, likwidowania prywatnej inicjatywy, przykręcania obywatelom śruby. Wszystko to wybrzmiewa na kartach powieści, która tylko pozornie, po tytule sądząc, wygląda na podróżniczą. Owszem, jest to podróż, ale w głąb naszej historii i w głąb serc bohaterów, którzy zmuszeni są dokonać trudnego wyboru.

Ola1977

  Leopold Tyrmand był postacią nietuzinkową. Miłośnik jazzu i kolorowych skarpetek, krytyk komunizmu i biedy gospodarczej oraz kulturalnej PRL-u, ekscentryk rozkochujący w sobie tłumy kobiet. A przede wszystkim – świetny pisarz, który z równym pietyzmem opisywał warszawskich kryminalistów w „Złym” i własne życie romansowe w „Dzienniku 1954”.

 

„Siedem dalekich rejsów” to kolejny dowód talentu Tyrmanda, ale i jego samozaparcia. Pierwodruk nie został dopuszczony do wydania przez cenzurę ze względu na „obronę inicjatywy prywatnej” i… pornografię. W 1965 roku, gdy Tyrmand wyjeżdżał z kraju, zabrał ze sobą jedyny polski maszynopis i finalnie wydał go dopiero 20 lat po napisaniu.

 

Historia nie jest zbyt skomplikowana. Do Darłowa roku 1949 dociera w tym samym momencie dwoje przybyszów: Ewa Kniaziołęcka – młoda magister historii sztuki i Ronald Jan Nowak – „człowiek pośród decyzji”. Oboje zainteresowani są tym samym, czyli zdobyciem arcydzieła sztuki złotniczej późnego średniowiecza – ołtarzowego tryptyku króla Eryka Pomorskiego. Tyle że Ewa chce to zrobić dla sławy, przekazując zabytek państwu, a Ronald zdecydowanie dla pieniędzy. Między nimi iskrzy od pierwszej chwili, a czytelnik zastanawia się, co z tych iskier wyniknie.

 

Szczególną uwagę zwraca tło i bohaterowie drugiego planu, opisani przez Tyrmanda z rozmachem, ale i czułością. Cukiernia Feliksa Łagodnego, który łagodny jest tylko z nazwiska, a w swoim lokalu podaje przedwczorajsze drożdżówki i cienką herbatę (prztyczek w nos biednej Polski Ludowej). Madame Kraal, właścicielka Hotelu Pod Zamkiem, która wie wszystko o wszystkich, ale zawsze można liczyć na jej dyskrecję. Anita, „służąca o wątpliwej reputacji”, która gotowa jest przytulić do piersi każdego zasmuconego i wątpiącego w swoje możliwości mężczyznę. Gromada złożona z kapitana, maklera okrętowego i innych ludzi morza, którzy w oparach alkoholu i aromacie wędzonych ryb prowadzą interesy, które albo się udają, albo niekoniecznie.

 

W tę rzeczywistość wkraczają Ewa z Ronaldem. W przeciągu trzech dni tropią (każde osobno) skarb, wrastają w światek Darłowa, kombinują (a raczej kombinuje Nowak, który ma dosyć Polski i kusi go przeprawa przez morze), wreszcie – dość nieudolnie udają, że im na sobie nie zależy.

 

Rodzący się romans to pojedynek na dialogi. Bohaterowie przerzucają się ripostami jak piłeczką pingpongową i to jest największa siła tej powieści. Szczególnie Ronald jest w tym mistrzem. Celnie opisuje świat, celnie punktuje Ewę, która nie może się zdecydować, czy ulec pragnieniu, czy jednak do końca grać niedostępną i zimną. Czy im kibicowałam? Chyba nie do końca. Ewa wydawała mi się… niewystarczająco dobra dla Nowaka. Ronald jest tu najlepiej zarysowaną postacią, z odcieniami i niuansami, świadomy świata i siebie. Podobała mi się ich dyskusja na temat przyjęcia postawy optymistycznej lub pesymistycznej. Według Nowaka optymizm w obecnej rzeczywistości wymaga większego samozaparcia, bo przecież łatwiej jest na wszystko narzekać i widzieć świat w ciemnych barwach. Coś w tym jest, prawda?

 

A skąd tytuł? „Siedem dalekich rejsów” to nazwa knajpy i muszę przyznać, że mnie ona zachwyciła. Ile pragnień mieści się w mieszkańcach maleńkiej portowej mieściny, skoro knajpy nazywają z takim rozmachem!

 

Dużo przyjemności dostarczyła mi lektura tej powieści Tyrmanda. Znalazłam w niej pełnokrwistych bohaterów, których losy autentycznie mnie obchodziły, poczułam klimat miasteczka z niewieloma perspektywami, ale za to z mieszkańcami, którzy jakoś próbują zmagać się z rzeczywistością. Wprawdzie uważam, że na pierwsze spotkanie z Tyrmandem nadaje się bardziej „Filip”, ale „Siedem dalekich rejsów” może być dobrym drugim wyborem.

 

 
 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial