Inka
-
Autotematyzm to motyw znany w sztuce od dawna. Można zacząć patetycznie od antyku i techniki mimesis naśladującej naturę, przejść przez warsztat artysty i autobiografizm w różnych formach twórczej ekspresji. Zajrzeć pod podszewkę literatury, filmu, malarstwa. Sięgnąć do twórczości Dzigi Wiertowa, Krzysztofa Kieślowskiego, Andy’ego Warhola, Tadeusza Konwickiego, Jamesa Joyce’a, Marcela Prousta, czy Vincenta van Gogha i Rembrandta. Chodzi generalnie o obecność samego autora w konkretnym tekście. I to jest ważniejsze – subiektywne widzenie świata, niż sama treść. Czytelnik, odbiorca ma dzięki temu więcej możliwości kodowania i dekodowania przekazu. Na poziomie tekstu i metatekstu. Staje zatem przed wyzwaniem intelektualnym, ale i czysto estetycznym, wynikającym z samej przyjemności czytania powieści.
Do tego grona próbuje dołączyć ze swoją powieścią Marek Machura. Nawiązując do bogatej tradycji dziennika, książka przybiera kształt osobistych wynurzeń bohatera Luciana Coona, pisarza (żadne zaskoczenie), który postanawia „przedstawić zbeletryzowany kawałek swojego życia”, jak głosi słowo od wydawcy – Warszawskiej Firmy Wydawniczej.
Jak w każdym dzienniku, osobiste wynurzenia przekazywane są w formie pierwszoosobowej, co już z samej definicji wyklucza obiektywizm, będący jednakowoż głównym celem głównego bohatera, tudzież samego Machury. Jako eksperyment, ciekawa konstrukcja i pomysł. Przypomina bardzo wczesne powieści psychologiczne opierające się na monologu wewnętrznym i strumieniu świadomości. Spontanicznym spisywaniu skojarzeń, rozważań, dowolnych myśli. Fikcja i rzeczywistość. Wszystko może wystąpić w dowolnych konfiguracjach i proporcjach. Impulsem jest przypadkowe spotkanie, jak na przykład u Josego Somozy w Jaskini filozofów, czy Namalowanym oknie. Platońskie cienie to idee, czy tylko ułuda tych idei? Twórca bawi się konwencją, formułą, zwodzi za nos niczym w Incepcji Christophera Nolana. Rzeczywistość u Somozy to przechodzenie na drugą stronę namalowanego okna, u Nolana, to hiper rzeczywistość rodem z Matrixa braci Wachowskich.
Ciekawym zabiegiem jest brak linearnie prezentowanej fabuły. Wątki pojawiają się znienacka, trop staje się coraz słabszy, by za chwilę wrócić z pełną mocą. Czy naprawdę „liczy się tylko to, co jest zawarte między otwarciem i zamknięciem”?
Kruchość dotykustawia wiele egzystencjalnych pytań, często pozostających w sferze pytań retorycznych. Wiele tu także odniesień do stylu prozy poetyckiej. Widać dużą dbałość o słowo pisane, wręcz delektowanie się brzmieniem, kształtem wyrazów, sekwencji zdań. Na pewno wymaga to powolności lektury i nie każdemu czytelnikowi będzie ten postmodernizm odpowiadał.
Bohater snuje opowieść wspominając spotykane kobiety, analizuje ich wpływ na swoją twórczość. Ich przytaczane opinie wyznaczają tok dalszych wydarzeń. Opowiada także o warsztacie rzemieślniczym każdego pisarza. I tu skojarzenia z niedawno wydaną książką Szczepana Twardocha Jak nie zostałem poetą. Równolegle toczy się zwykłe życie, banalna codzienność.
Innym razem wino, kobiety i śpiew. Nocne rajdy po pubach przypominające Portret artysty z czasów młodości Jamesa Joyce’a i surrealistyczne, senne wizje niczym ze Sklepów cynamonowych Brunona Schulza.
Mało tutaj realnie prowadzonych dialogów. Jeśli już, to są one wyreżyserowane, ułożone przez pisarza – bohatera książki, zaznaczone kursywą.
Część drugą otwiera monolog – wspomnienie kobiecej bohaterki. Przez myśl przemyka Orlando Virginii Woolf. I w czytelniku narasta ciekawość. Czy ten znany schemat sprawdzi się u Marka Machury? Idziemy zatem dalej i sięgamy do wspomnień o dzieciństwie i domu rodzinnym, studiach. Tutaj w końcu poznajemy wykładnię tytułowej kruchości dotyku, teorii brył, przedmiotów. Widać inny typ narracji. Nadal utrzymany w formie dziennika, ale bogatszy w konkrety, fakty, a nie subiektywne monologi i retorykę. Tutaj przecinają się ścieżki bohaterów. Trzecia część to powrót do opowiadania Luciana. Ale czytelnik nie ma już pewności, kto jest prawdziwym autorem Kruchości dotyku.
I to jest siłą tej gry w kotka i myszkę.