Inka
- „W ciemności”, choć próbuje kreować oryginalne rozwiązania, obficie sięga do sprawdzonych wzorców, kalek. Jest tutaj ukłon w stronę „Miasta ślepców” Jose Saramago, „Księgi ocalenia” wyreżyserowanej przez Alberta Hughesa, „Cube’a”, „Piły”, „Alicji w Krainie Czarów” C. S. Carolla, a przez akcję osadzoną w szpitalu psychiatrycznym i pielęgniarkę Agnieszkę vel Koński ogon nie da się pozbyć natrętnych skojarzeń z siostrą Ratched rządzącą uniwersum „Lotu nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya (za ekranizację odpowiedzialny Milos Forman). Nawet … Biblii.
Karol Fitrzyk sprawnie porusza się także w klimatach thrillera, powieści postapokaliptycznej i psychologicznej z nutami samozwańczej filozofii w stylu Paolo Coelho. Przykład?
„Masz wybór. Możesz umrzeć ze strachu lub pokonać ostatecznie swój lęk, traktując śmierć jak środek do celu, do pokonania swoich demonów” lub banalne „(…) sen to bliski krewny śmierci, a noc jest jej kochanką”. I często ta chałupnicza retoryka drażni.
Równie ciężko zorientować się w fabule. Od początku wielowątkowej z mnóstwem bohaterów i szczątkowych historii. Naprzemienna chronologia także nie ułatwia zadania. Podział według dni: raz dwudziesty siódmy, potem drugi, następnie trzydziesty, znowu drugi, dwudziesty ósmy… Na to nakłada się dodatkowo logika wspomnień. W takich konfiguracjach czasami bardzo trudno się zorientować. Czytelnik non stop traci punkt oparcia. Intuicyjnie przeczuwa, że ostateczny głos będzie należał do Konrada. Że od jego kondycji i wyborów będzie zależał los świata. Kto wie? Ludzkości. Wystarczy dotrwać do końca lektury.
Mimo natrętnego, patetycznego stylu padają w tej książce ważne i ciekawe pytania. O ulotności życia, cywilizacji, relacji z Bogiem lub innym bytem. O przyszłości. W skali mikro rzecz dotyczy ambiwalencji własnych uczuć, osądów, emocji. Może to depresja, a może już choroba umysłowa? Czy jest jakiś wiarygodny, miarodajny test potwierdzający w stu procentach diagnozę? Karolowi Fitrzykowi rozważania te zajmują ponad czterysta stron.
Ciekawy eksperyment, bo na kartach książki spotykają się ludzie z różnych kręgów zawodowych, zupełnie innym statusie. Dorośli mieszają się z dziećmi. Autor pokazuje różne punkty widzenia, diametralnie odmienne mentalności. Możliwie, że świadomie lub podświadomie Fitrzyk sięgnął po techniki powieści szkatułkowej, bo akcja, niczym w układance, zazębia się z poprzednimi i następującymi po sobie epizodami. Tym łatwiej dostrzec rozpadającą się czasoprzestrzeń. Raz szpital raz domy, raz ulice, opustoszałe magazyny. Raz przerażający mrok, raz obezwładniająca jasność. Nie wiadomo, co gorsze. Przeskoki nasuwające znowu skojarzenia książkowo – filmowe. Na przykład z serią „Efektów motyla”. Konrad zasypia i za chwilę budzi się (wychodzi z letargu?) w zupełnie różnych okolicznościach. Mityczny labirynt z Minotaurem. Tyle, że bestia zdaje się tkwić nie wewnątrz labiryntu, a w środku człowieka. W postaci choroby szaleństwa. Rozbudzania pierwotnych instynktów. Jest też posłaniec – Ciemność. Trochę jak u Bergmana w „Siódmej pieczęci”. Z tym, że na innym poziomie artyzmu. Prawda o człowieku? Proszę bardzo. Każdy z nas ma swoje fobie, słabe punkty ukrywane przed innymi , a czasami przed samymi sobą.
Miało być postapokaliptycznie, wyszło jakoś tak mdło. Niczym niedostatecznie przyprawiona potrawa, mimo składników najwyższej jakości (tajemniczy wirus, walka o przetrwanie, przeszkody do pokonania, droga ku wyzwoleniu). Jak to się mówi: stracony potencjał i rozmowy w sumie o niczym. Ale to debiut. I patrząc na tę pozycję, jak na wprawkę pisarską, dobrze rokuje na przyszłość.