Doris
-
„Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.”
Tak prosto i od serca, bez niepotrzebnego patosu, Wisława Szymborska podsumowała stratę, niepowetowaną, nie do zastąpienia. Co prawda rozpaczającym podmiotem lirycznym jest w tym wypadku kot, ale uosabia on wszystkie najbardziej ludzkie uczucia, jakich doznajemy, opuszczeni, samotni, na próżno próbujący zrozumieć, dlaczego to musiało się stać. Jeżeli tak nie opuszcza się kota, to przecież tym bardziej człowieka!
„Trzysta sześćdziesiąt pięć dni jętki jednodniówki. Dzień po dniu bez Zbyszka” to krzyk tęsknoty autorki za tym jedynym, który spajał jej świat w całość, wypełniał dni i noce, „był czarodziejem od spraw małych, aż niemożliwych”. Mimo podejmowanych wysiłków przegrał walkę z nowotworem. Teraz w życiu Ewy powstała wielka wyrwa, w którą wpada zaraz po przebudzeniu. W uszach dźwięczy cisza, w sercu pusto, aż boli. Zbyszek przychodzi czasami w snach, ale nie sposób go tam dogonić, zapytać, przytulić. Ewa boi się, że go zapomni, że jego twarz, dotyk, zatrą się nieodwołalnie w jej pamięci. Jest jak ta jętka jednodniówka, która lata całe żyje w postaci larwalnej, by wkrótce po przeobrażeniu zginąć. Owo przeobrażenie, przejście od życia w symbiozie, we dwoje, w samotność, gdzie druga osoba śle uśmiech już tylko ze zdjęcia, jest doświadczeniem na wskroś bolesnym.
Spisanie wspomnień to jeden ze sposobów radzenia sobie ze stratą. Ewa zdecydowała się na taką formę autoterapii po 3 miesiącach żałoby, kiedy poczuła, że zamiast wydostawać się na powierzchnię rozpaczy, zaczyna w niej coraz głębiej tonąć. Tak więc, począwszy od stycznia 2019 roku, relacjonując swoje życie dzień po dniu, próbuje oswajać tę niechcianą, „pojedynczą” rzeczywistość.
Widzimy, że stara się żyć w miarę normalnie, nie izolując się od przyjaciół, nie zamykając w czterech ścianach. Z początku życie towarzyskie irytuje. Jakże odwiedzać teraz w pojedynkę ludzi, u których bywali we dwoje. Jak siadać przy ulubionym stoliku w kafejce, gdy naprzeciwko nie siedzi już on. Piwo powoduje tylko ból głowy, a szperanie w szmateksach, zaledwie chwilową satysfakcję. Wszystko kojarzy się ze Zbyszkiem. Miejski rynek i spożywczak na rogu, program w telewizji, krajobraz za oknem i gołębie na balkonie. A jednak z czasem można zaobserwować poprawę. Ewa wspiera przyjaciół, jedzie na wycieczkę do Paryża, idzie do kina i na koncert. Rola przyjaciół w takiej terapii jest nie do przecenienia.
Czuję dużą sympatię do autorki. Doceniam jej przywiązanie do wolności i tolerancji, empatię w stosunku do potrzebujących. Podzielam większość jej poglądów na świat i religię, jej szacunek dla WOŚP i Jurka Owsiaka oraz pełną gniewu niezgodę na fanatyzm, niekompetencję i manipulację. To dla mnie miłe zaskoczenie, jakby autorka mówiła też w moim imieniu, gdy komentuje zabójstwo prezydenta Pawła Adamowicza, ale też gdy recenzuje obejrzane filmy, które i ja w tym czasie widziałam w kinie: Boże Ciało, Jokera, Dwóch papieży. Radośnie przyklaskuję stwierdzeniu: „Do dzisiaj każdy dzień bez książki uważam za stracony”, gdyż co i raz mówię dokładnie to samo.
Ten dziennik to swobodna przeplatanka. Wspomnienia szczęśliwych chwil dzielonych z ukochanym Zbyszkiem, który zrzucił sutannę, ale nie porzucił Boga i był po prostu dobrym, ciepłym, przyzwoitym człowiekiem, mieszają się z echem czasu trudnego, okresu walki z chorobą, chwytaniem każdego dnia, jakby miał być tym ostatnim. Trochę też tu powrotów do dzieciństwa, szkolnych przyjaźni i miłości, znacznie za to więcej studenckiego szaleństwa. Bardzo szczere i emocjonalne są nawiązania do sytuacji politycznej w kraju, tej sprzed 2 lat i wcześniejszej. Strajki nauczycieli, wybory do parlamentu, tragiczna śmierć prezydenta Gdańska, demonstracje w obronie wolnych i niezawisłych sądów.
Autorka wraca do dawnych przyjaźni, kiedyś wydawałoby się, na śmierć i życie i do końca świata. Pisze o nich ciepło, przywołuje spacery późnowieczorne, gdzieś przy ogródkach działkowych, połączone ze zwierzeniami, nocne rozmowy o wszystkim. To już przeszłość, ale taka, która miała duże znaczenie, która sprawiła, że Ewa jest taka, jaka jest. Te relacje ją kształtowały i dalej w niej drzemią, gdzieś w zakamarkach pamięci.
Myślę, że ta książka, tak ważna dla samej autorki, może stać się też swoistą liną ratunkową dla tych, którzy właśnie przeżywają stratę bliskiej osoby. To ważne, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami i zobaczyć, jak inni radzą sobie z tym uczuciem.
Mamy obecnie na rynku wydawniczym dużą ofertę tego typu literatury. Być może dlatego, że w czasie pandemii wyjątkowo dużo w nas smutku i żałoby. Począwszy od wznowienia „Ćwiczeń z utraty” Agaty Tuszyńskiej, przez „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy do „Dziadka nie ma” Michała Turowskiego. „Trzysta sześćdziesiąt pięć dni jętki jednodniówki. Dzień po dniu bez Zbyszka” Ewy Malinowskiej prezentuje się na ich tle całkiem nieźle. Autorka nie trudni się pisaniem na co dzień, jednak dzięki stałemu obcowaniu z kulturą, inteligencji, studiom polonistycznym, podarowała nam, czytelnikom, chwile wzruszenia i refleksji, napisane przyzwoitą polszczyzną, a także świeże, bystre spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość, na którą, podobnie jak Ewa Malinowska, nie musimy się zgadzać i możemy oceniać ją krytycznie.