inka
-
Łatwo już na początku tę książkę przekreślić i odłożyć na półkę. Fioletoworóżowa okładka, fale, plaża i ona, niczym nimfa w białej sukience. Oczywiście blondynka. Zgrabna. Mózg odczytuje: uciekaj! To romans. I w dodatku ten tytuł – Uskrzydlona. Pierwsza strona tekstu tylko potwierdza pierwszą myśl. Jest zakochanie, uczucia, przemyślenia. Ale jest również narracja pierwszoosobowa młodej dziewczyny sugerująca opowieść autobiograficzną, w której jest coś, co nakazuje brnąć dalej. Jest przesłanie, że wszystko, co opisane, wydarzyło się naprawdę i zakończyło szczęśliwie. Są podziękowania i dedykacje. Zresztą wydawca rekomenduje lekturę jako relację o przeżyciach Polki na emigracji, więc z socjologicznego punktu widzenia, ciekawe doświadczenie czytelnicze, poznawcze. Nie tylko psychologiczne.
Przybierając formę pamiętnika, książka Beaty Bugały, siłą rzecz ma narzucony schemat. Więcej tutaj komentarza odautorskiego, refleksyjnego tonu, niż dialogów i żywej akcji. Emocjonalny język pełen jest banałów i truizmów, co miejscami drażni melodramatyzmem, ale nawet tym „wielkim” pisarzom zdarza się wpadać w nurt kiczu, gdy mowa o uczuciach. Jest zatem: „miłość uskrzydla”, „znam go całe życie”, ‘jak grom z jasnego nieba”, ale są też pozbawione sentymentalizmu trudne słowa spowiedzi i coming outu dziecka alkoholika.
Mniej romantycznego czytelnika mogą drażnić mentorskie wtręty rodem z terapii treningu personalnego: Zrób! Nie zmarnuj! Żyj!
Jak w typowym pamiętniku, relacje układają się chronologicznie. Od podstawówki, przez liceum, do czasów istotnych dla dalszego kształtu życia bohaterki. To Wstęp. Potem następuje oswajanie rzeczywistości po wypadku, poznawanie siebie na nowo, nauka przez poszerzanie horyzontów i transcendentalne, graniczne doznanie śmierci. Decyzja o zakupie biletu w jedną stronę i wyjeździe do Irlandii to akt odwagi. Poukładane dotąd życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Bez znajomości języka angielskiego i jakichkolwiek innych znajomości tam, na miejscu, za to z wiarą, że to przełom i szansa na przygodę, realizację marzeń o lepszej przyszłości, czerpiącej siłę z pamięci przeszłości. Beata, alter ego autorki, stara się zanalizować samą siebie. Poddać terapii, zrozumieć swoje wczesne wybory i dorosłe decyzje. Niczym w strategii marketingowej dokonać wiwisekcji na mocne i słabe strony. Wskazać źródło swojej siły i optymizmu. Nie wstydzi się przyznać do szukania siły w wierze i modlitwie.
I opisuje doświadczenia dzielone z tysiącami innych emigrantów: głód, tęsknotę za domem, bardzo ciężką i różnorodną pracę fizyczną. Od sprzątania w knajpach, przez opiekę nad osobami starszymi, do kelnerowania, redakcji gazety i … linii lotniczych.
Kolejne rozdziały odliczane są opisami codziennej rutyny, walki o przetrwanie. Ale i charakteryzowaniem wszystkich spotykanych na swojej drodze osób. A to prawdziwy misz masz kulturowy. Tygiel narodowości. Od Hindusów, po Ukraińców i rdzennych Brytyjczyków.
Nie sposób uniknąć myślenia stereotypów i krzywdzącego kategoryzowania. Są momenty przygnębiające, ale i dużo śmiechu. Sytuacji komicznych, kilka enigmatycznych aluzji erotycznych i całkiem obrazowych, seksualnych.
Najpełniej tę książkę opisać poprzez cytat: „Burze zawsze mijają, zabierając ze sobą wszystko, co złe, i przynoszą nowy, lepszy dzień”. I dotyczy to nie tylko tej fizycznej zawieruchy podczas kursu samolotem, ale i problemów egzystencjalnych. To istna opowieść z morałem podszyta dydaktyzmem, choć zapewne aspiracje autorki nie sięgały podczas pisania aż tak daleko.
„Od nowa namalowałam siebie (…)”, mówi bohaterka. I zapowiada ciąg dalszy przygód. Tym razem w Anglii.