inka
-
Ewa Pobłocka, córka śpiewaczki i nauczyciela, w wieku pięciu lat zaczęła naukę gry na fortepianie (jakżeby inaczej, skoro rodzice uzdolnieni muzycznie) i już jako dwunastolatka – debiut na scenie. A potem… z górki. Sukcesy w międzynarodowych konkursach, w tym V miejsce na prestiżowym X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina. Występy na całym świecie. Dziś – pedagog.
Autorka książki Forte – Piano już na wstępie w inwokacji do „drogich słuchaczy i czytelników” buduje osobisty pomost, emocjonalny łącznik sprawiający, że lektura od początku do końca ma magię sekretnego pamiętnika ze wspomnieniami utrwalonymi na kartach dwudziestu jeden krótkich rozdziałów. Preludium to migawka z dzieciństwa w postaci opisu domu rodzinnego w Oliwie i okolic Gdańska. Rok 1958. Narracja pierwszoosobowa, niewyszukane porównania, prosty język. Potem szkoła z wielką polityką, historią i Lechem Wałęsą w tle (burzliwe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte). Aż do roku 2019, kiedy to stateczna już Ewa Pobłocka przemierza te same ulice, co dawniej.
Drugie wspomnienie dotyczy matki zapamiętanej głównie w kontekście muzyki i śpiewu. Kiedy inne dzieci oglądały dobranocki i słuchały kołysanek, mała Ewa delektowała się mszami Mozarta i ariami Marii Callas. Na kartach Forte – Piano kreśli ciepły, z dużą porcją starań o obiektywny charakter, portret Zofii Jakunowicz – Pobłockiej, śpiewaczki, pedagoga, mamy. Królowej scen, która wieczorem potrafiła wyszorować podłogę ryżową szczotką. Jest sielski obraz kochającej się rodziny, anegdotki. Nie ma nic z tęsknoty i żalu, które na pewno pojawiały się podczas całorocznych nawet, zagranicznych tras koncertowych.
Jest też wspomnienie o pierwszej miłości. Fortepianie. I o następnych. Następnych. Prezentowanych z dużą czułością i atencją. Po najmniejsze „młotki, sprężynki, śrubki”. W dygresjach dowiadujemy się o znienawidzonej nauce języka niemieckiego i germańskich korzeniach rodziny, fascynacji pieśniami Schuberta i koncertami Chopina. Poznajemy też motto autorki: „Zawsze bowiem można grać jeszcze piękniej, jeszcze prawdziwiej”.
W dalszej części możemy prześledzić relacje budowane z innymi artystami m.in. Witoldem Lutosławskim, Dang Thai Sonem, Andrzejem Panufnikiem, czy Jerzym Maksymiukiem. Autorka opowiada również o inspiracjach czerpanych z ich twórczości. Wspomina pierwszych nauczycieli i ich oryginalne metody ćwiczeń. Nie jest to zatem typowa biografia, a raczej zbiór myśli, refleksji, w których jedno skojarzenie prowokuje wywołanie następnych tematów, wątków.
Obszerny fragment tekstów skupia się na metodach pracy, nagraniach, trasach koncertowych, konkursach. Stosunkowo mało w tym rozważań na temat życia rodzinnego, domowych obowiązkach. Mamy do czynienia z rozbrajającym wręcz wyznaniem: „Usiłowałam łączyć pracę pianistki z rolą żony i matki i otwarcie powiem, że nie za dobrze mi to wychodziło. Kiedy dostawałam propozycje koncertowe, zaniedbywałam dom, i odwrotnie – gdy zajmowałam się domem, nie mogłam ćwiczyć”. Sytuację zmieniła dopiero pandemia koronawirusa, jak podkreśliła sama artystka. W końcu znalazła czas na celebrację rodzinnych spotkań.
Niewątpliwie ciekawe są refleksje na temat udziału w konkursach, tych swoich, i tych, które sama ocenia. Z duża dozą przenikliwości, analitycznie porównuje ich zmieniający się charakter. Nie tylko z punktu mijanego czasu, ale także swojej pozycji. I nie boi się przyznać do dylematów sędziego: co oceniać, gdy wybór nie jest taki oczywisty? Talent, czy technikę?
Ale jest i przyziemnie. Pobłocka wspomina o swojej słabości i pasji kolekcjonerskiej do wiecznych piór i ołówków, o „oporach” wobec technologii komputerowych i przyjemności słuchania utworów Hanny Banaszak, czy Anny Marii Jopek. Oglądania obrazów Velazqueza. Nie boi się wyznaczyć twórców, których uważa za showmanów, a nie prawdziwych artystów.
I pięknie podsumowuje swoją muzyczną pasję, artystyczną duszę, wrażliwość:
„Skoro nie istnieje jedyna, prawdziwa, obiektywna definicja piękna, czym należy się kierować? Ja chciałabym się zasłuchać, doznać olśnienia i dać się poprowadzić w inny świat – taki, w którym po deszczu dotykamy liścia tak, żeby nie strącić ani jednej kropli. Nie zapamiętuję gestów, zapamiętuję ducha muzyki. Im mniej tego, co na zewnątrz, tym lepiej”.Wartość książki podnosi dokumentacja fotograficzna: zdjęcia z albumów rodzinnych, zeskanowane notatki na marginesach zeszytów nutowych, oceny i opinie o grze uczennicy Ewy Pobłockiej.