inka
-
Pani Leokadia, Czochna, pan Henoch, pani Benia, pan Leon, Miron, Bożydar… Pensjonariusze domu spokojnej starości i ich historie. Zyta Rudzka w mistrzowskiej formie prezentuje szczegółowe charakterystyki postaci z rozpisaniem na detale zewnętrzne i studia osobowościowe. Serwuje zaskakujące przeskoki w czasie. Przeplata linie chronologiczne. Stosuje narracje bez dat, choć czytelnik domyśla się, że „ten” doktor Josef (Mengele) przynależy czasom wojny, a „tu i teraz” odbywa się w domu starości. Ogrom bólu i potworności skondensowany w krótkich, urywanych zdaniach bez ozdobników. Opis eksperymentów medycznych na Miss Auschwitz to drastyczny kontrast do soczystego lata. Śmierć versus życie.
Łącznikiem są wspomnienia. Ten stan onirycznego zawieszenia magicznie podkreślony sprawnym warsztatem językowym autorki powoduje, że ciężko się od tej książki oderwać. Porzucić. Bo to właśnie wspomnienia mają tutaj pierwszeństwo. Ale jest i o przyszłości. Paradoksalnie trochę i abstrakcyjne, zważywszy na podeszły wiek bohaterów. To całkiem młodzieńcze marzenia: „Rojenia na jawie, oto najbardziej zdrowa hibernacja, kiedy dokucza nam to, co zastane”.
Posklejane biografie obozowe, jakże różne. Wydobywane oszczędnie, wywoływane impulsem z teraźniejszości. Odgrzewane, reanimowane. Pojawiają się, jak impuls, potem znikają, zostawiając czytelnika z błyskiem oszołomienia. Bogactwo emocji. Niebywała tęsknota za uczuciami, bliskością. Współmałżonkiem, potomstwem i przede wszystkim matką, mamusią, siłą oderwaną przez wojnę od dzieciństwa bohaterów. Życiem na pełnych obrotach. To nie jest bierne czekanie na śmierć, a raczej chaotyczne chwytanie się resztek egzystencji.
Reminiscencja czereśni wywołuje czar wspomnień niczym smak słynnej magdalenki Marcela Prousta w „Poszukiwaniu straconego czasu”. Uderzające, że rozmowy o jedzeniu w okresie pokoju przypominają te z obozów. A skojarzenie chloru do dezynfekcji podłogi niepokojąco odwołuje się do zapachu wagonu prowadzącego do obozu… Zderzenie dobrobytu i braku, a emocje podobne: „zapis dawnego głodu”. Czas linearny się nie liczy. Ważne jest „tu i teraz” przesiane przez pryzmat chwilowej refleksji starości. Rozczulającej, czy przerażającej? Czytelnik musi zdecydować sam. A ma do dyspozycji przeogromny wachlarz przykładów, obrazków, danych z obserwacji. „Bez śmierci życie byłoby takie niepoważne”. Czyżby?
Najsmutniejsza chyba po lekturze tej wzruszającej prozy jest myśl, że z każdej strony bije tęsknota za przeszłością, nawet tą w wersji wojennej, strasznej przez ogrom osobistych i zbiorowych dramatów. A także infantylizm starszych ludzi (nie bójmy się tego słowa), którzy opisując miniony czas stawiają się na pozycji dziecka, którym byli kilkadziesiąt lat wcześniej. Tak, jakby inaczej nie potrafili stawić czoła demonom. Nie przepracowali traumy mimo pozornie normalnego, powojennego życia. Wspomnienia te sączą się bardzo oszczędnie. To raczej okruchy niż pełne relacje. Są symboliczne i pełne przedmiotów – symboli. Zyta Rudzka układa z nich gobeliny ludzkich losów. Barwne, szczegółowe dzięki językowi pełnemu subtelnych, obrazowych epitetów i oryginalnych porównań, czy krótkich, skondensowanych zdań. Są i rozmowy o śmierci, chorobach. I każdy pensjonariusz ma na ich temat inną opinię, którą nie omieszka się podzielić w sobie tylko właściwy sposób.
Na uwagę zasługuje również psychologiczny aspekt tej książki. A konkretnie syndrom sztokholmski; uzależnienie (bałwochwalcze) ofiary od kata. Jak w przypadku Czochny i doktora Josefa urastającego do rangi współczesnego idola nastolatek. Trudne do zrozumienia dla przeciętnego człowieka, choć warto podjąć taką próbę. Wyjść z bezpiecznej strefy komfortu i pokusić o analizę.
Książka Zyty Rudzkiej „Ślicznotka doktora Josefa” bardziej przypomina prozę poetycką niż powieść obyczajową. Przemyślana forma i treść oraz otwartość zakończenia gwarantuje literacką ucztę na najwyższym poziomie.