Doris
-
Gdyby ktoś zadał mi pytanie, czy chciałabym przenieść się w czasie do XVII wiecznej Polski, to po przeczytaniu książki Józefa Hena „Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego” ze zgrozą wykrzyknęłabym: Za żadne skarby świata! Były to czasy bezprawia i bezhołowia, karabeli i pieniactwa, samowoli i awantur. Na straży prawa królewskiego stał starosta jurydyczny, urzędnik królewski, który jednak miał bardzo trudne zadanie, często zmuszony posługiwać się podstępem i przemyślnością, gdyż król był daleko, a zacietrzewiony szlachcic z uzbrojoną eskortą o krok. Piotr Wolski, starościc brzostowski, często spotykał się więc z taką odpowiedzią: „Jego królewska mość ani uniwersałów mota nobilitate nie roześlą, ani wojska na tę imprezę nie da”. Tak więc liczyło się prawo siły i pieniądza, pozwalającego na wynajęcie najemnego wojska, aby dochodzić swego za wszelką cenę, bodaj i za cenę życia. Na nic edykty i dokumenty z urzędowymi pieczęciami, choćby nie wiedzieć jak wielkimi, gdy „Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” i sam dla siebie najlepsze prawo stanowi. Stąd zbrojne zajazdy na sąsiednie dwory, buńczuczne wyciąganie szabel w obronie honoru i pomsty za rzeczywistą czy też wyimaginowaną zniewagę. Despektem mogło być wszystko. Krzywe spojrzenie na małżonkę lub córkę, nienależyte powitanie, zarzucenie oszustwa czy też nieszlachectwa, domaganie się zwrotu długu. Można by wymieniać w nieskończoność. Szlachta prowadziła przeciw sobie regularne wojny podjazdowe o majątek, kobietę, zaszczyty. Gromadziła przeciwko sobie wojsko, oblegała sąsiedzkie posiadłości, ostrzeliwując je z arkebuzów, paląc okoliczne wsie, porywając kobiety, za które później żądano okupu. Z takimi sprawami przyszło mierzyć się młodemu staroście jurydycznemu w pojedynkę, przez co nie raz i nie dwa naraził swoje życie.
Książka Józefa Hena to pasjonujący sarmacki pitaval, a starościc Wolski – jedyny sprawiedliwy, niczym samotny szeryf na Dzikim Zachodzie, biorący w opiekę słabych i pokrzywdzonych. Staropolski Dziki Zachód, jeśli o nim czytać, nie będąc zmuszonym tam żyć, to ekscytujący, niespokojny i niebezpieczny świat, gdzie łatwo o przelew krwi, a szabla musi być zawsze na podorędziu i z pewnością nie ma okazji pokryć się rdzą.
Infamis Białoskórski nie przejmuje się swoim wyjęciem spod prawa i hula po okolicy. Podobnie okrutnik Stanisław Stadnicki, nie bez kozery zwany Diabłem, gwałtownik pierwszej wody. Ten krewki szlachcic, jak i jemu podobni, nie waha się porwać swego adwersarza, wyciągając go z karocy pośrodku leśnego traktu na oczach żony i służby, więzić nieprzyjaciół w lochach swej posiadłości, najeżdżać sąsiadów, zastraszać jurystów, oćwiczyć woźnego przybyłego z pozwem. O tym, że praktyki te, jak i brak poszanowania dla urzędu, były powszechne, świadczą słowa poniżonego, obitego i wypędzonego kijami na gościniec woźnego: „Ja takiego traktowania zwyczajny”.
Czyta się to znakomicie, raz po raz przy tym wybuchając śmiechem. Bo i sprawy ciekawe, i epoka malownicza, i język książki, stylizowany cudownie na staropolski, pełen archaizmów, jednak tak wkomponowanych w tekst, że do ich rozumienia nie potrzebujemy słownika, wprowadzają nas w klimat rodem z przygodowego filmu „kontusza i szpady”. To najprawdziwsza awanturnicza przygoda, do tego oparta na rzeczywistych wydarzeniach, wyszperanych przez autora w dokumentach, listach, pamiętnikach oraz zainspirowana książką Walerego Łozińskiego „Prawem i lewem” czerpiącej garściami z XVII wiecznych dokumentów sądowych.
Krew się leje, szable brzęczą, białogłowy zasłaniają oczy i przerażone piszczą lub mdleją ze strachu. Choć nie brak też takich, które przechytrzą, oskubią czy też nawet wyprawią na drugi świat stojącego im na drodze męża. Pogonie, pojedynki, rozboje na drogach, zajazdy i porwania. A także mnóstwo złota i kosztowności, o które toczą się procesy i wojenki. Jak choćby depozyt złożony przez Marynę Mohilankę, po mężu Potocką, u Stanisława Golskiego, którego to sądownie, a później siłą próbowała dochodzić u spadkobierców. Rzecz szła o nie byle co, tylko o „siedemdziesiąt tysięcy dukatów w gotowiźnie. Dziesięć ciężkich łańcuchów długich, że aż po ziemi się włóczyły, dwadzieścia dwa puzdra stołowego srebra, najkosztowniejszej roboty (…) Dwie korony złote, osypane diamentami, rubinami i perłami. Trzy pudła pełne luźnych drogich kamieni”. Oto jakie wiano otrzymywały wówczas bogate szlachcianki. Choć bycie kobietą, szczególnie wdową, na której majątek niejeden ostrzył sobie zęby, było w tych czasach niełatwe. Taki zalotnik, nie mogąc wydębić po dobroci zgody na zrękowiny, najeżdżał zbrojnie jej dobra, palił chłopskie chaty, uprowadzał trzodę. Aż w końcu chłopi sami rzucali się do stóp pani, błagając: „Za tego czy innego, musisz się, pani dziedziczko, wydać, boś jest jeszcze młoda i soczysta. A że ci on niemiły, a któryż z nich jest miły? (…) Wiadomo, jaki babi los: usłużyć i tyle”.
Ciesząc się więc, że żyję tu i teraz, a nie w czasach Zygmunta III Wazy, z ciekawością i niemałym rozbawieniem wczytywałam się w niesamowite przygody polskiej szlachty, chłonąc przy okazji wielobarwną, sarmacką obyczajowość i dając się ponieść bez reszty zajmującej fabule.
Agnesto
-
Są książki, które z niewyjaśnionych powodów trwają, wręcz egzystują obok nas. Och okładka prześlizguje się nam co jakiś czas przed oczyma przypominając o sobie, ale je znowu przesuwamy, bądź odkładamy. Odkładamy w niewiedzy i nieświadomości całkowitej. I brak na to sensownego uzasadnienia, czy wytłumaczenia, bo takowych nie ma. Tak po części wyglądało moje spotkanie z panem Józefem Henem, ba, żebym nie rzekła że raczej ze starościcem Piotrem Wolskim. Po trzytomowej, sytej uczcie z Antonim Gołubiewem, po niekończącej się rozmowie o Bolesławie Chrobrym i jego wojskowym „szabelkowaniu” oraz Polski władaniem, otworzyłam się na tematykę historyczno-batalistyczną. I okazało się, że Józefa Hen, kolejny po wspomnianym Gołubiewie, trafił na mój literacki gust.
Spotkaliśmy się w dobrym czasie dla siebie.
Dostałam szablę w dłoń, konia dla mnie zaprzęgnięto, za pas wsunięto mi list dla mości zarządcy innego miasta. I ruszyłam dziarsko w drogę...
Józef Hen zanim sięgnął po postać Piotra Wolskiego, złapał „Prawem i lewem” pióra Władysława Łozińskiego, co stało się inspiracją do literackiego stworzenia siedemnastowiecznych warchołów, infamisów i banitów. Mamy tu bowiem Mikołaja Białoskórskiego (cwańszego i bardziej wygadane wojaka nie znajdziesz nigdzie!), jest Stanisław Stadnicki (z Łańcuta), czy inni, wymyśleni dla potrzeb historii i beletrystyki. Są zabójstwa, porwania, najazdy oraz uczty, podczas których miód i wino płyną, a stoły uginają się pod ciężarem jadła. Jednak na tak sute biesiady trzeba zasłużyć, częstokroć bowiem owe ucztowanie to szybkie jadło podane przez kucharza w pobliskim zajeździe bądź oberży.
„Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego” to szczególne dzieło. Powieść składająca się zaledwie z siedmiu opowieści stanowi dla mnie pewnego rodzaju rarytas zarówno literacki, jak i kulturowy, czy obyczajowy. Siedemnastowieczny smakowity klimat, jaki wykreował Hen przerósł moje najśmielsze wyobrażenia i powalił domysły. Tą książkę, wbrew moim przypuszczeniom, należy sobie dawkować, podawać w małych – acz skrupulatnie odmierzanych – ilościach. Zapyta wielu – dlaczego waść nam tak radzisz? Ano dlatego, że jest to powieść naszpikowana niebanalnym pięknem opisów i dokładnością autora. W oparciu o autentyczne fakty i bohaterów staje się twórcą obrazu, którego możemy czytelniczo oglądać. A to wszystko Hen ubrał w piękny i urzekający język, który – co muszę nadmienić – wymaga stopniowego „wczytania” i wczucia. I choć niektóre słowa wydają się być niezrozumiałe i brakuje nam ich wyjaśnienia, to jednak znaczenia domyślamy się z kontekstu zdań. Trudne? Trochę tak, bardziej też skomplikowane, ale nie sprawiające większych trudności, nie zniechęcające w każdym razie do dalszej lektury.
To wspaniała powieść przesycona historycznymi wydarzeniami i historycznymi postaciami. I choć postać starościca Wolskiego pojawia się czasem więcej, czasem mniej, to jest on tu postacią kluczową. Jest łącznikiem opowieści, które mają różny charakter i bohaterów. Wolski to dzielny szlachcic był. Dzielny i prawy, a i odwagi mu nie brakowało. A do tego i żartobliwy. Nie da sobie w kaszę dmuchać, nawet wtedy, gdy Białoskórski przykłada mu sztych do serca, a jego życie zależy od jednego mocnego pchnięcia szabli.
Szlachtę nakreśloną przez Józefa Hena stanowią złodzieje, porywacze, oszuści, a nawet ciemiężcy. Polska szlachta jest też rozsmakowana w awanturach, bojach, pijaństwie i obżarstwie. To mężczyźni bezwzględni, wręcz chamy. Ale co to za szlachcic, który za nic ma prawo i wyroki ustanowione przez sądy? Albo gdzie szukać pokory, skoro sześciotygodniowy pobyt w wieży traktuje się jak wczasy? Same wady, nieprawdaż? Jednak odwróćmy karty i popatrzmy z drugiej strony. Owa rozbestwiona grupa to też nieźli cwaniacy i spryciarze. Znali prawo dlatego je „podług siebie” wykorzystywali. Igrali ze szlachetnością mości panów na stanowiskach. Stosowali wiele sztuczek i forteli. Ta grupa, to wbrew pozorom bestie piekielnie inteligentne.
„Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego” stanowią jedną z niewielu powieści, w której odnalazłam swój świat. XVII-wieczna Polska, ja w końskim siodle i awantury wszelakie. Tych, to nigdy nie brakowało, co zostało nam do dziś. Lecz – co znamienite – dzięki niej wyhamowałam w tym życiu tak pełnym chaosu i bieganiny. Uciekłam od realności zamykając się tym samym w stronach książki Józefa Hena. Te siedem opowiadań jego autorstwa wywołało u mnie zadumę, ciekawość, a co zaskakujące, pobudziło wyobraźnię i bajanie.
Nie mam nic przeciwko znajdywaniu powieści (jak choćby ta), które o znalezienie się nie proszą.