Sylfana
-
Dwór na martwym polu Joanny Pypłacz to hybryda powieściowa, łącząca dwa, pozornie różne gatunki – literaturę grozy i historyczną, co pozwala na stworzenie ciekawego konspektu, który miał zadatki na nietypową, ciekawą historię. Akcja ma tutaj miejsce początkowo w Krakowie, w czasach II Wojny Światowej, potem przenosi się do Uroczysk, tajemniczej mieściny, w której mieszkać ma ciotka głównej bohaterki Ireny Kornackiej. Sama kobieta w tym właśnie okresie przeżywa osobisty dramat, gdyż jej mąż przetrzymywany zostaje w areszcie, a ona nie ma od niego żadnych wiadomości. Zawodowo bohaterka zajmuje się naprawą lalek, jest, można to tak nazwać, lalkarką i właśnie czynności zawodowe zajmują jej najwięcej czasu po zniknięciu partnera. Otrzymuje ona jednak tajemniczy list od wspomnianej ciotki, która prosi ją o przyjazd. Należy zaznaczyć, że akcja toczy się dwutorowo – poznajemy jednocześnie skrawek rzeczywistości Rafała, wybitnego pianisty, który utrzymuje się z grania koncertów Niemcom, z czego bardzo niezadowolona jest jego małżonka Kazimiera, która uważa taki wybór męża za tchórzostwo. W historii tegoż bohatera odgrywa się także dramat rodzinny – Kazia najprawdopodobniej cierpi na depresję po utracie pierwszego syna, ma za sobą próby samobójcze i nie potrafi zaakceptować swojego drugiego dziecka.
Jak widać, skrót początkowych wydarzeń napawa nadzieją na ciekawą, pasjonującą lekturę. Jednak mimo nietuzinkowego pomysłu, nie ma tutaj za grosz unikatowych rozwiązań – zarówno scenograficznych, jak i narracyjnych. Nie wiem czemu, ale nawet jeśli nie zapoznałabym się z informacją na temat autora, to od razu wiedziałabym, że jest to jakiś niszowy, albo debiutancki pisarz pochodzenia polskiego. Oczywiście, nie polskość jest tutaj zarzutem, ale odnoszę wrażenie, że nasi rodzimi twórcy jeszcze nie za dobrze odnajdują się w literaturze grozy. Tutaj też brakuje jeszcze „tego czegoś”, co możemy spotkać np. u Kinga, czy Mastertona. Wiadomym jest, że tego typu tematyka nie będzie całkowicie przystawać do scenariuszy pisarskich zagranicznych autorów, jednak można było wykorzystać kilka zabiegów i metod, które podniosłyby poziom napięcia oraz strachu u czytelnika. Ja niestety (ale może to dlatego, że jestem zaprawiona już w „bojach” z taką literaturą) nie poczułam mocnego dreszczyku emocji, choć muszę przyznać, że czytało mi się Dwór na martwym polu całkiem dobrze. Była to dla mnie po prostu ciekawa lektura ze względu przede wszystkim na czasy historyczne.
Bardzo dobrym elementem budowania powieści było wprowadzenie nietypowego zawodu, który mocno kojarzy się z powieściami grozy. Chodzi oczywiście o lalkarkę, czyli kobietę, która naprawia zdeformowane i zniszczone lalki. Zarówno w literaturze amerykańskiej, jak i europejskiej lalki od zawsze kojarzone były z czymś złowrogim, z postaciami wyglądającymi jak ludzie, ale bez duszy i serca. Niejednokrotnie w demonologii wspominane jest, jakoby lalki były narzędziem do aktywności sił nieczystych – bywały opętane przez demony. Tutaj jednak ten motyw został porzucony poniekąd, jego rozwinięcie nie było satysfakcjonujące. Zdecydowanie szkoda, bo można było na tym detalu zbudować mocną, przerażającą opowieść, która w połączeniu z martwym dworem w Uroczyskach mogła dać pożądany efekt.
W drugiej części powieści na uwagę zasługuje jednak sceneria. Autorce udało się zbudować ciekawe, tajemnicze tło dla bohaterów. Dwór z jednej strony był elementem mrocznym, tajemniczym, nieprzejednanym, z drugiej uroczym i oryginalnym, czyli posiadał wszystkie cechy, które budowały poprawne miejsce akcji dla powieści horrorystycznej. Szkoda, że zabrakło tutaj tuszu na nakreślenie bardziej ostrej i wyrazistej fabuły. Mimo wszystko jednak nie jestem do końca rozczarowana.
Ocena 3/6