Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Dziennik 1954

Kup Taniej - Promocja

Additional Info


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 1 votes
Akcja: 100% - 1 votes
Wątki: 100% - 1 votes
Postacie: 100% - 1 votes
Styl: 100% - 1 votes
Klimat: 100% - 1 votes
Okładka: 100% - 1 votes
Polecam: 100% - 1 votes

Polecam:


Podziel się!

Dziennik 1954 | Autor: Leopold Tyrmand

Wybierz opinię:

Doris

„Nazywam się Leopold Tyrmand i lubię me imię i nazwisko” pisze autor Dziennika 1954. Podczas lektury czujemy, że autor jest osobą bardzo pozytywną, lubi siebie, lubi ludzi, po prostu lubi życie. Choć przecież życie w Polsce Ludowej Anno Domini 1954, szczególnie życie pisarza niepokornego, nade wszystko ceniącego sobie wolność, nie jest łatwe. Tyrmand przekonał się o tym dość szybko, kiedy w wyniku zamknięcia Tygodnika Powszechnego stracił pracę. Bardzo mu z tym źle, bo jak sam mówi „Pisarz jest pisarzem bo pisze. Jak nie pisze, to może też jest, ale nikt o tym nie wie, najmniej on sam”. Ma świadomość, i dzieli się nią z czytelnikami, że ma wiele do powiedzenia, myśli rozsadzają mu głowę, ale nikt go nie słucha. Nikt nie chce go drukować. Bezsilny przygląda się więc wydarzeniom; premierze filmu Buczkowskiego, żałobie po śmierci Stalina i związanym z tym przemianom, budowie Pałacu Kultury i Nauki, bujnemu życiu towarzyskiemu licznych warszawskich elit. Ale może tylko dzielić się uwagami z przyjaciółmi albo pisać do szuflady. To za mało, nie wystarcza mu. Jak sam stwierdza: „Moja nagroda: ten polski KTOŚ, który gdzieś tam w odmęcie mojego czasu i miejsca na ziemi czyta TO, co ja piszę, a on rozumie. Wspaniała, jedyna premia od życia”. Tak chyba czuje się człowiek, któremu nagle odebrano powietrze. Aby przetrwać szuka butli tlenowej. Taką butlą dla Tyrmanda stał się właśnie dziennik. Pisanie go traktował bardzo poważnie. Czasami nawet sam martwił się, że za bardzo. „Ja chcę zawrzeć w dzienniku siebie samego wmontowanego w moje społeczeństwo i w moją epokę”. I naprawdę jest to barwna panorama pierwszych trzech miesięcy 1954 roku. Barwna, choć w zasadzie pisana w prawdziwą „zimę stulecia”, pełno w niej więc wszelkich odcieni bieli, skrzypienia zmrożonego śniegu pod stopami i rozcierania zgrabiałych z zimna rąk. Barwy to ludzie przewijający się przez karty dziennika. Jest ich wielu. Wydaje się, że Tyrmand zna każdego i bywa wszędzie.

 

W dzienniku dzieli się z nami myślami zarówno poważnymi, jak frywolnymi. Poznajemy kobiety, które ku jego zdziwieniu lgnęły do niego. W tym jego muzę i miłość – niemiłość, Bognę szesnaście plus-coś-tam-lat, piękną, bezczelną, kapryśną licealistkę, która „zajmuje miejsce w przestrzeni z jakimś wizualnym hałasem”. Później z przestrzeni tej zniknęła i długo karmiono się plotkami i przypuszczeniami, kim była, jak naprawdę miała na imię tajemnicza, zmysłowa nimfetka z dziennika.

 

Tyrmand zastanawia się „Jak zapisać mikrobiologię dnia?” Dnia złożonego z drobiazgów, ulotności. Mamy tu więc króciutkie recenzje obejrzanych filmów. Widzimy jego zachwyt szkołą neorealizmu włoskiego. Temat polskiej kultury podsumowuje krótko: „Każde dzieło z dziedziny pszczelarstwa miało więcej Stalina w tekście niż pszczół”. Żal mu ludzi kultury, którzy muszą lawirować w tym ideologicznym tyglu. Sam jednak woli pozostać wierny sobie i swoim zasadom, licząc, że jak uczy historia „wieki ciemnoty mogą trwać długo, ale w końcu ustąpić muszą zwykłemu puknięciu się w czoło”. Pisze więc wręcz kompulsywnie. Notuje rozmowy z przyjaciółmi. Dzięki dziennikowi możemy bliżej poznać Zbigniewa Herberta – „wrażliwego jak otwarta rana” poetę „numer jeden swego pokolenia, a może i całej połaci dziejów powojennej Polski”. Z ciekawością czytamy, co sądzi o Jarosławie Iwaszkiewiczu. No cóż, nic dobrego. Patrzymy na jego braterstwo ze Stefanem Kisielewskim.

 

Mamy w dzienniku całe mnóstwo smaczków codzienności, od których trudno się oderwać. Koszmar wyczekiwania w kolejce do lekarza. W socjalistycznym państwie dobrobytu i zdrowia „Trzeba uważać, socjalizm budowany jest na gruźlicy”. Wędrujemy uliczkami Warszawy, gdzie rozkwitły maleńkie, prywatne sklepiki i manufaktury, wołające kolorowymi szyldami. To „gospodarcze getto” kipi wrzawą, życiem i energią, w przeciwieństwie do państwowych dużych, niestety burych i nijakich domów handlowych. Jedziemy w pouczającą podróż trzecią klasą z Krakowa do Warszawy, a głównym tematem rozmów umęczonych ciasnotą pasażerów jest pleniący się w kraju bandytyzm i zbrodnia. No jak to? Bandytyzm w kraju socjalistycznego ładu i dobrobytu ?

 

Jest też całkiem sporo poważnych przemyśleń na temat sytuacji w kraju, zmian jakie zaszły w Europie po wojnie. Poraziła mnie trafność spostrzeżeń, ujętych w dobitne, zapadające w pamięć słowa. Choćby takie: „XX wiek określili, wytyczyli i wypełnili sobą Marks, Freud i Einstein – wszyscy trzej niemieccy Żydzi, głęboko wrośnięci w niemieckość. Z czego wynika, że styk żydowskości z niemieckością jakoś wyznaczył w tym stuleciu losy świata”.

 

Tyrmand ma świadomość, że najlepiej wychodzą mu krótkie migawki dnia codziennego, złapane w locie fragmenty rzeczywistości. Nie jest pisarzem totalnym, tworzącym wielkie dzieła. Raczej kronikarzem, eseistą. Lubi dzielić się spostrzeżeniami na bieżąco, komentować świat tu i teraz. Wychwytuje drobne paradoksy, niekonsekwencje, niuanse ludzkich  zachowań  w zderzeniu z tępym taranem systemu. Doceniamy jego błyskotliwą inteligencję podlaną pikantnym sosem ciętego dowcipu. To modus vivendi błękitnego ptaka w kolorowych skarpetkach na nudne i niełatwe życie w siermiężnej rzeczywistości. Nigdy nie wdziewa koturnów, nie jest pompatyczny, nie obleka się w cierpienie. Wierny swemu mottu, że „nadmiar szmiry stwarza nowe perspektywy wesołości” pokazuje kpiący dystans zarówno do siebie, jak i otoczenia. Czasami czujemy, że jest to uśmiech pełen zażenowania lub smutku, niekiedy to tylko skrzywienie warg. Uśmiecha się jednak, choć wie, że nie przysporzy mu to uznania, bo „ w Polsce powaga i poważanie są ze sobą gamoniowato sprzężone”. Pozostaje wierny sobie, lojalny wobec przyjaciół i żartobliwie pobłażliwy wobec rodaków. Lektura jego dziennika to radość smakowania celnych i pięknie podanych złotych myśli na temat czasów, w jakich przyszło mu żyć. Czytając miałam ochotę notować co drugie zdanie. Zdaję sobie sprawę, że dużo też wplotłam ich w tę recenzję. Ale wprost nie mogłam się oprzeć. Inteligencja, humor i dar pisania tworzą doprawdy najlepszy koktajl, który można sączyć ze smakiem w  długie wieczory.

Nvilia

Leopold Tyrmand dotychczas był mi znany głównie dzięki powieści „Zły”. Właściwie kojarzyłam go wyłącznie z tą publikacją. Przyznam się bez bicia, że stosunkowo rzadko sięgam po książki polskich twórców. Znacznie bliższa mojemu sercu jest polska poezja oraz zagraniczna proza. Niedawno natknęłam się na  „Dziennik 1954” - mniej znaną, ale ważną pozycję w dorobku literackim Tyrmanda. Można powiedzieć, że zarówno poczytny „Zły”, jak i nieco pominięty „Dziennik” mają ze sobą sporo wspólnego, szczególnie w kwestii komentowania sytuacji Polaków w czasach PRL-u... To właśnie między innymi dlatego, po krótkim zastanowieniu, zdecydowałam się zapoznać ze wspomnianą wyżej publikacją.

 

Książka „Dziennik 1954”, jak sama nazwa wskazuje, składa się z prywatnych zapisków, myśli oraz obserwacji autora. Niech nikogo nie zmylą pozory, bowiem nie jest to zwykły pamiętnik, ale refleksje Tyrmanda, wynikające z obserwacji otaczającego go świata, a w szczególności sytuacji panującej w Polsce w latach 50. Mowa tu w szczególności o systemie komunistycznym, polskiej sytuacji politycznej na arenie międzynarodowej, ale również o tym, jaki wpływ na życie codzienne Polaków miały czasy PRL-u. Nie sposób mówić tu o fabule czy następstwie czasowym – książka to zbiór refleksji, komentarz społeczny i polityczny. Autor nie tylko opisuje, ale również wyraża własną opinię, ostro krytykując rzeczywistość, w jakiej się znalazł. Nie trzeba wnikliwie analizować tekstu dziennika, aby zauważyć, że Leopold Tyrmand przyjmuje postawę antykomunistyczną i właśnie w takim tonie utrzymany jest cały „Dziennik”.

 

Forma, w jakiej wydano książkę, czyli forma pamiętnika, jest o tyle ciekawa, że wydarzenia, które obecnie poznaje się głównie z kart podręcznika historii, są pisane z perspektywy człowieka, który żył w tamtych czasach. Jego odczucia są, owszem, subiektywne, ale również dużo bardziej prawdziwe i przekonujące niż zwykłe opracowanie naukowe. Warto jednak zaznaczyć, że w książce mowa nie tylko o życiu codziennym i systemie komunistycznym, pojawiają się tu bowiem również sylwetki znanych polskich twórców; mowa na przykład o Zbigniewie Herbercie.

 

Poza treścią „Dziennika” ciekawe są również okoliczności, w jakich książka została wydana. Choć tekst dziennika powstał w roku 1954, to po raz pierwszy na świecie publikacja ukazała się 26 lat później. Na przestrzeni lat Leopold Tyrmand, jak i wielu innych artystów, w tym działaczy literackich, zdecydował się na emigrację. W latach siedemdziesiątych podjął się na ponownego zredagowania „Dziennika”, co w kolejnych latach doprowadziło do jego publikacji. Warto zaznaczyć, że książka zyskała rozgłos zarówno wśród polskich emigrantów, jak również „na miejscu” - w kraju. Co ciekawe, „Dziennik 1954” został (po raz pierwszy) wydany w wersji polskiej dopiero w roku 1985.

 

Jeśli chodzi o warstwę literacką utworu, to muszę zaznaczyć że „Dziennik” nie należy do lektur, które czyta się szybko. To historia, którą poznaje się powoli, głównie ze względu na rozbudowany styl autora. Mnie, niestety, nie przypadła do gustu stylistyka, w jakiej tworzył Tyrmand. Zgodzę się jednak z opinią, że z drugiej strony wadę tę można łatwo przekłuć w zaletę: uważne czytanie pozwoli na lepsze zrozumienie przesłania oraz sytuacji, jakie przedstawia Tyrmand.

 

Wszelkim czytelnikom zainteresowanym tematyką komunizmu mogę polecić inną publikację z dorobku artystycznego Leopolda Tyrmanda. Autor napisał bowiem książkę zatytułowaną „Cywilizacja komunizmu”. Czytelników spragnionych innych doznań literackich, których zainteresowała sama postać autora, zachęcam do lektury recenzowanego „Dziennika” oraz wspomnianej we wstępie powieści kryminalnej „Zły”.

Mmichalowa

Myśląc Tyrmand, myślę „Zły”, bo to chyba najczęściej czytany tytuł tego artysty,  ale przecież na  jego koncie jest wiele innych, równie ciekawych pozycji. Sporym zainteresowaniem cieszy się ostatnio wśród wydawnictw „Dziennik 1954”, który  jest regularnie  wznawiany. W pewnym momencie autor doszedł do wniosku, że jego osobiste zapiski mogą coś wnieść dla kolejnych pokoleń. Akcja opisywana we wspomnianej pozycji obejmuje okres zaledwie trzech pierwszych miesięcy tytułowego roku. Mówi się, że był to najbardziej przełomowy okres w życiu Tyrmanda. Czy faktycznie?!

 

Osobiście miałam z tą pozycją mały problem. Zdecydowanie nie są to zapiski na miarę przeciętnego dziennika, jaki zapewne w danym okresie życia próbował prowadzić każdy z nas. Podsumowania  wydarzeń są nad wyraz  szczegółowe, a na pierwszy plan wysuwa się bogactwo językowe twórcy. Jednak za pięknym językiem ciągnie się też momentami irytujący pryzmat osobistej oceny, często również  pełen uprzedzeń. Chciałoby się powiedzieć, że tekst jest zbyt dobry i dopracowany jak na prywatny dziennik, a jednocześnie zbyt osobisty, jak na publikację dla szerszego grona odbiorców. O ile ocena sytuacji nie jest męcząca, o tyle wywody na temat zachowań innych biorących czynny udział w życiu pisarza osób niekiedy odstręczają od niego samego. Wyłania się z nich obraz człowieka, który uważa się jednak za lepszego od innych, za niezawodnego, perfekcyjnego.

 

Jeśli jednak teraz, z perspektywy minionego czasu, spoglądamy na tamtejszą rzeczywistość przez pryzmat tej pozycji, zdecydowanie łatwiej jest nam zrozumieć, jak społeczeństwo odbierało kształtujące się zmiany. Jak  odbierał je sam autor? Nie można odmówić Tyrmandowi surowej oceny. Głośno mówił i pisał o bolączkach będących następstwem panującego ustroju. Miał trafne spostrzeżenia odnośnie tego, jaki wpływ ma on na ludzi. Zastanawiał się nad możliwymi zmianami i ich konsekwencjami.   Bardzo ciekawym zabiegiem było zestawienie informacji, jakie podawały media z tego okresu z tym,  co faktycznie miało miejsce. Taka weryfikacja poziomu wiarygodności PRL-owskich władz  pokazuje tylko, jak łatwo można za sprawą prostych działań sterować większością społeczeństwa. Jak bardzo jako ludzie jesteśmy podatni…A może zwyczajnie było i wciąż jest nam łatwiej żyć w bańce wykreowanej przez państwo, chociaż jest ona zbudowana z kłamstw.

 

Im mocnej wchodzimy w tę lekturę, tym bardziej widocznym jest, że nie byłoby tego dziennika bez Bogny. O ile nie dziwi jej obecność w rutynie dnia codziennego, o tyle sporo jej też w przemyśleniach i osądach. Momentami miałam poczucie, że bez niej pozycja ta byłaby niepełna, wybrakowana. Chyba jej sylwetka faktycznie była tam potrzebna, dla kontrastu, do pokazania tej bardziej ludzkiej strony artysty.

 

Rozczarowani będą wszyscy ci, którzy liczyli na mocno rozwinięty wątek jazzowy. Postać propagująca, emanująca wręcz tą muzyką, tak mało o niej pisze. Gdzieś w przelocie przewija się kilka zdań o tym, że słucha wieczorową porą, ale jest tego niewiarygodnie mało. Aż dziwne, że coś, czemu poświęcał tyle czasu w swoim życiu, zostało tak po macoszemu potraktowane.

 

Doceniam Tyrmanda jako literata, natomiast jako człowiek niestety zupełnie mnie nie przekonuje. Czułam się podczas lektury zdominowana jego nieco niezdrową pewnością siebie, wyczuwalnym wyrachowaniem. Czasami są pozycje, w których po prostu coś „zagra”, tym razem dla mnie była to nieco fałszywa nuta. Być może, nie dojrzałam jeszcze do takiej lektury, i spotkam się z nią znowu za kilka lat.

 
 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial