Karolina
-
Wraz z Obławą – brutalną czystką etniczną przeprowadzoną w królestwie Oriszy – życie Zélie stało się nieustającym koszmarem. Śmierć matki oraz wytępienie magii, którą władał jej lud – to tylko niektóre okrucieństwa, których była świadkiem. Dziewczynie udało się ujść z życiem, jednak wciąż zmaga się z prześladowaniami. Bycie „gorszą” w oriszańskim społeczeństwie gwarantują jej białe włosy – znak, że wywodzi się z ibawitów, którzy przed nocą Obławy byli magami.
By wywiązać się z narzuconych przez państwo opłat, Zélie wybiera się na targ; planuje sprzedać złowioną przez siebie rybę o wyjątkowej wartości. Młoda ibawitka wpada jednak w sam środek kłopotów – tajemnicza nieznajoma błaga ją o ratunek i twierdzi, że ma pergamin, dzięki któremu można przywrócić magię. Zélie nie może przepuścić takiej okazji i tak zaczyna się jej przygoda…
Ogólnie biorąc, powieść mi się podobała. Nie będę udawać, że wprawiła mnie w jakiś niewyobrażalny zachwyt, ale też nie była najgorsza i zdecydowanie miała swoje mocne strony. Z pewnością było to swojego rodzaju wyjście z czytelniczej strefy komfortu. Do tej pory, sięgając po fantastykę, obracałam się w kręgu tradycji europejskiej, która oparta jest na legendach arturiańskich, mitologii greckiej, rzymskiej, celtyckiej, słowiańskiej, a także czerpie z wzorców średniowiecznego rycerstwa i kultury dworskiej. Tymczasem „Dzieci krwi i kości” zmuszają do opuszczenia europejskiego gniazdka i przenoszą nas do krainy, która do złudzenia przypomina Afrykę; okazuje się, że tam również tętni mitologia, a inspiracji jest równie dużo jak na Starym Kontynencie. Jeśli się przyjrzycie mapie, która jest zamieszczona na wewnętrznej stronie okładki, to zobaczycie, że królestwo Oriszy swoim kształtem przywodzi na myśl Afrykę – z tą różnicą, że kraina Tomi Adeyemi jest nieco „ściśnięta” - tak jakbyśmy złapali północny i południowy brzeg Afryki i próbowali ściągnąć je ku sobie. To w ramach ciekawostki i własnych spostrzeżeń, a teraz dwa słowa na temat tego co mi się podobało, a co nie.
Tym razem zacznę od końca, ponieważ to właśnie finał powieści najbardziej mi się podobał. Był naprawdę emocjonujący i trzymał w napięciu. Bardzo doceniam fakt, że nie wszystko było przewidywalne. Autorka nie strzeże za wszelką cenę wszystkich pozytywnych bohaterów i nie pozbywa się tylko tych negatywnych. Moim zdaniem to dobrze, bo już do znudzenia stosowane są rozwiązania historii, w których dobro bez przeszkód zwycięża, a zło przegrywa z kretesem. Tomi Adeyemi gęsto ściele trupem strony swojej powieści i wśród ofiar znajdują się zarówno antagoniści jak i protagoniści. Dzięki temu powieść staje się nieprzewidywalna, niczego nie możemy być pewni, a dzięki temu jesteśmy utrzymywani w napięciu. Mnie osobiście w takim rozwiązaniu przećwiczył George R.R. Martin, który w Pieśni Lodu i Ognia nie pozwalał na zbytnie przywiązywanie się do bohaterów, bez względu na to jak szlachetni i lubiani byli (kto był na Krwawych Godach, ten wie co mam na myśli). I choć z początku możemy czuć całą gamę negatywnych emocji związanych z uśmierceniem naszego ulubionego bohatera, to z czasem, a przynajmniej ja tak mam, zaczynamy to doceniać. Moim zdaniem, dzięki temu wyrywamy się schematom, a w zasadzie temu jednemu, który głosi, że dobro zwycięża i wychodzi z konfliktu bez szwanku, a zło przegrywa i ponosi największe straty. Na szczęście są autorzy, którzy decydują się na bardziej nieszablonowe rozwiązania. Myślę, że to dobrze, ponieważ bez tego nie moglibyśmy odczuwać tragizmu i głębi danej historii. Kończąc tę przydługą dygresję, jeszcze raz powiem, że autorka „Dzieci krwi i kości” również decyduje się na poświęcenie kilku pozytywnych bohaterów, żeby podnieść poziom dramatyzmu powieści oraz podtrzymać napięcie. Moim zdaniem jest to ogromna zaleta tej książki.
Oczywiście bardzo zainteresowały mnie motywy mitologiczne, które są w zasadzie fundamentem tej opowieści. Jak już wspominałam, dobrze jest czasem wyrwać się z utartych schematów kulturowych i poznać inne inspiracje oraz odmienne tradycje. Jeśli więc chcecie poczuć atmosferę panteonu afrykańskich bóstw, to „Dzieci krwi i kości” są jak najbardziej dla Was.
Jestem również jak najbardziej za, jeśli chodzi o wątki romantyczne. Nie są nachalne i odpowiednio uzupełniają całą opowieść. Warto też dodać, że książka jest dosyć brutalna i nie szczędzi nam opisów okrucieństwa i przemocy. Polecam ją więc czytelnikom o mocnych nerwach, którym nie przeszkadza rozlew krwi w co drugim rozdziale. A skoro już o rozdziałach mowa, to wspomnę jeszcze, że narracja jest podzielona właśnie na zasadzie „nowy rozdział – nowy narrator”. Funkcja opowiadacza przeskakuje pomiędzy trzema głównymi bohaterami, więc nie wkrada się chaos, a jednocześnie autorka zapewnia różnorodność w przedstawieniu historii.
Okazuje się, że do samej książki nie mam zbyt wielu zastrzeżeń. Nieco bardziej napięta atmosfera odbioru wkradła się natomiast w Podziękowaniach, gdzie autorka wyraźnie wiąże swoją powieść z obecną sytuacją polityczno – społeczną (słowo „obecną” należy rozumieć w odniesieniu do lat 2018/19, gdy książka powstawała i miała swoją premierę, jednak myślę, że temat jest aktualny po dziś dzień). „Dzieci krwi i kości” wpisują się więc w twórczość z nurtu postkolonialnego, który teraz cieszy się dużą popularnością i jest szeroko dyskutowany. Moim zdaniem jest to ciekawe doświadczenie i warto czytać literaturę, która odpowiada na aktualne światowe bolączki. Kwestia światopoglądu jest już inną sprawą i w recenzji raczej nie ma na nią miejsca. Ograniczę się więc do polecenia powieści „Dzieci krwi i kości” - jest to fantastyka trzymająca w napięciu oraz stworzona z wielkim rozmachem wyobraźni. Zachęcam do lektury.