Sylfana
-
„Zemsta Wilka” Anny Kłodzińskiej to jedna z tych powieści kryminalnych, które zahaczają o problematykę społeczną i miłosną. Jak wiadomo, powieści należące do serii „Najlepsze kryminały PRL” w zdecydowanej większości dotyczą spraw politycznych lub gospodarczych, jednak zdarzają się takie wyjątki jak „Zemsta…”, która zdecydowanie odchodzi od tych klasycznych i fundamentalnych tematów literatury sensacyjnej tamtego okresu. Myślę, że to dobrze, że Kłodzińska wyszła trochę z tego kanonu i pisała od czasu do czasu o innych kwestiach i problemach, gdyż przecież nawet w okresie głębokiej komuny wydarzały się tragedie na tle obyczajowym, moralnym, czy właśnie miłosnym. Mimo tej miłej odmiany dla oka czytelnika, pisarka zapomniała, że oprócz dobrego wątku głównego, ważna jest jeszcze realizacja założonego celu. Ale o tym za chwilę…
Powieść rozpoczyna się swoistym prologiem, który jest już odpowiedzią na wszystko, co dzieje się później. Właściwie mamy już na tapecie zabójcę, motyw, wiemy, kim jest odnaleziony na kolejnych stronach trup kobiety zakopany metr pod ziemią i odkryty zupełnie przypadkowo. Wiemy już po kilku stronach praktycznie wszystko. W następnych rozdziałach, również klarownie i czysto, zarysowane zostają przemyślenia mordercy oraz jego kolejne kroki – czyli znów dowiadujemy się z ogromnym wyprzedzeniem, co się za chwilę stanie. Innymi słowy, na wstępie wiemy już wszystko, więc można zadać jedno bardzo istotne pytanie – po co dalej ciągnąć fabułę? Ja rozumiem, że przyjęcie takiej metody kreacyjnej, jak wyłożenie wszystkiego na stół może się sprawdzić, jeśli jednak zaistnieje napięcie pomiędzy zaistniałą zbrodnią, czy zbrodniami, a bohaterami, którzy pragną rozwiązać zagadkę morderstwa. U Kłodzińskiej jednak w tym przypadku jest bardzo dziwnie i nudno – policjanci wyznaczeni do odnalezienia sprawcy sami nie potrafią wyjść z martwego punktu, dopiero ujawnienie się wcześniej milczącego świadka daje im jakieś poszlaki i wskazówki. Przez kilka wcześniejszych miesięcy natomiast nic się nie dzieje. Te okoliczności niebywale kłócą mi się z zarysowanym wizerunkiem policjantów (milicjantów właściwie), którzy w oczach narratora są bohaterami i prawdziwymi obrońcami społeczności. Oprócz tego, możemy doszukać się wstawek na temat ich pomysłowości, samozaparcia, pracowitości i nadzwyczajnej inteligencji – wszystko pięknie i fajnie, tylko w którym momencie oni wykorzystują tą swoją zaradność i pracowitość? Ja tego niestety nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem.
Problem narracyjny i fabularny jest więc tu głęboki i nieprzejednany – na takiej bazie nie można zbudować wielowymiarowej powieści. I dlatego może zastanawiać i szokować fakt, że mimo tylu niedociągnięć, braku poprawnej realizacji i innowacyjności, powieść dalej może się podobać. Dlaczego? Ponieważ jest lekka, łatwa i przyjemna; jednowątkowa i prosta w przekazie. A oprócz tego okraszoną tą lekką dozą „komuny”, która nadaje jej smaczku. Usprawiedliwieniem dla wcześniejszych zarzutów może być także to, że tak przyjęty mechanizm twórczego pisania był wtedy bardzo powszechny – to nie jest tak, że tylko Kłodzińska „popełniała” takie historie. Tak się w tamtym okresie pisało literaturę kryminalną i sensacyjną: nie było wielu bohaterów, wielowątkowości, piętrzenia się intryg i tajemnic. Wedle pewnego wzoru kanonu i pisania, powieść miała być prosta, jednotorowa, łatwa w odbiorze i tyle wystarczyło. Ma to swój urok, mimo tego, że poddający wszystko we wątpliwość czytelnik będzie widział te rażące niedociągnięcia. I myślę, że temu wprawionemu w boju odbiorcy nie będzie to bardzo przeszkadzało i będzie on do końca delektował się lekturą, mimo, że jej zakończenie pozna już na samym początku.
Czy polecam? Oczywiście. Proszę jedynie o wzięcie pod uwagę wszystkiego tego, co napisałam powyżej – wtedy lektura może stać się w pełni satysfakcjonująca.