Sylfana
-
Mini – powieść grozy Jeffa Stranda, opublikowana przed wydawnictwo Dom Horroru to luźna interpretacja koncepcji slashera – co prawda, nie jest tu realizowany wątek sukcesywnego zabijania bohaterów, jednak motyw patologicznego mordercy to praktycznie klucz do doczytania całej fabuły. Najciekawsza wydaje się być tu konstrukcja fabularna, w której główna postać, żeby przeżyć, musi przejść przez wszystkie doświadczenia swojego ukochanego z ostatniego weekendu. Tą krwiożerczą zabawę wymyślają dwaj brutalni napastnicy, którzy czerpią radość z krzywdy i cierpienia innych. Szczególnie groźny i agresywny jest Alan, którego nie można nazwać mianem „człowieka” – jest to raczej potwór w ludzkiej skórze, którego sensem istnienia jest zabijanie i delektowanie się własnymi zbrodniami. Biorąc pod uwagę wspominany schemat i trzon akcji, powieść może wydawać się ciekawa i intrygująca – oczywiście dla fanów literatury horroru i „ostrych wątków”. Dla osób o słabych nerwach i delikatnych żołądkach zdecydowanie nie będzie to odpowiednia lektura, choć z zaznaczeniem faktu, że na rynku wydawniczym pojawiają się jeszcze bardziej brutalne pozycje.
Plusy „Słabości serca” kończą się już niestety w tym miejscu. Realizacja pomysłu kuleje praktycznie w każdym momencie. Jedynie może sam początek jeszcze napawa nadzieją, że dalej też będzie w miarę dobrze. Autor dosyć umiejętnie nakreślił rys psychologiczny głównej bohaterki o imieniu Rebecca – pokazał jakie są jej wewnętrzne lęki, obawy, co kryje się w jej podświadomości i dlaczego właściwie pozostanie przez jakiś czas samemu w domu napawa ją irracjonalnym lękiem i przerażeniem. Choć jej strach nie znajduje argumentacji, ostatecznie okazuje się, że niczym nie poparte negatywne emocje „wywołują” prawdziwą tragedię, w której ona sama musi uczestniczyć. Ostatnim ciekawym aspektem tej powieści jest chęć udowodnienia tezy, że miłość może naprawdę zniweczyć każde zło, a chęć uratowania osoby ukochanej spycha na boczny tor wbudowany w naszą psychikę pierwotny lęk, który wymusza ucieczkę. Rebecca mimo swojego zaplecza emocjonalnego podejmuje wyzwanie morderców i porywaczy, nie wiedząc co ją będzie czekało.
W tym momencie jednak zaczynają się ogromne problemy narracyjne – przerażająca przygoda bohaterki jakoś wcale nie do końca jest tak straszna, jak ją malowano. I oprócz zapowiedzi ogromnych, ciężkich doznań czytelniczych nie ma praktycznie nic – to, co musi robić Rebecca wcale nie jest ani ciekawe, ani zatrważające i tylko w małym stopniu zahacza o wątki horrorystyczne. Aż do samego finału nie dzieje się praktycznie nic, chodź autor na początku kusi i obiecuje „gwiazdki z nieba”. Dialogi w powieści są płytkie i nijakie – postaci porywaczy nie są odpowiednio przedstawione – nie dowiadujemy się skąd u nich taka żądza krwi, czym praktycznie się kierują w swoich poczynaniach. Pojawiają się znikąd i nie wiemy o nich właściwie nic. Być może takie było zamierzenie Jeffa Stranda, żeby tych konkretnych dwóch mężczyzn nie miało w historii swojej przeszłości – żeby pojawili się nagle, nieoczekiwanie, jak bliżej nieokreślone zło, które dotyka niewinnego człowieka, gdy ten jest sam, a jego strefa bezpieczeństwa zostaje naruszona. W tym przypadku to naruszenie dotyczy wyjazdu ukochanego bohaterki – ona nie potrafi być sama, martwi się siebie i partnera, cały weekend snuje się bez celu po domu i tworzy w głowie przerażające scenariusze – obawia się włamania, porwania, wykreowania się samoistnego jakiegoś nieszczęścia.Całość jednak, mimo dobrych chęci autora jest raczej przeciętna. Dobrze, że powieść można przeczytać w dwie godziny, bo przynamniej nie czujemy, że zmarnowaliśmy swój czas. Nie odnajduje w tej historii niczego, co mogłoby ją jakoś „nadbudować”, czy jakkolwiek uratować od surowej krytyki. Zwykłe czytadło bez polotu.