Groteska
-
Kaizen oznacza „ciągłe doskonalenie” i jest to japońska filozofia biznesu, stosowana przez takie firmy jak Toyota, Mazda czy Sony. I to praktycznie wszystko, czego na temat kaizen dowiadujemy się z książki Anety Wątor, co zważywszy na jej tytuł jest nieco rozczarowujące.
Niedosyt i irytacja narastają, gdy okazuje się, że zamiast ciekawego poradnika o wykorzystaniu kaizen w życiu codziennym trzymamy w dłoniach coachingowy pamiętnik autorki, w którym pompatycznie opisuje swoje przeżycia, kreując się na guru szczęścia i sukcesu. Pozowanie na autorytet jest szczególnie szkodliwe we fragmencie poświęconym „medycynie”. Homeopatia nawet mnie nie zdziwiła, ale już stwierdzenie „powinniśmy pić wodę, bo zawiera tlen” sprawiło, że moje brwi wystrzeliły do góry niczym rakiety. Nie żebym się czepiała, ale arszenik również zawiera tlen i to aż trzy atomy w cząsteczce. Wcale nie przesadzam z ironizowaniem – absurdów jest więcej. Autorka zachęca do lewatywy, co ciekawe, wspominając, że lekarze odradzają jej wykonywania. Szybko jednak zbywa ten argument stwierdzeniem, iż niejaki Michał Tombak, nawiasem mówiąc lekarzem niebędący, napisał w swojej książce, że to nieprawda. Kuriozalnie przytacza dowód anegdotyczny „pewien amerykański lekarz żył 106 lat, bo regularnie wykonywał lewatywę”. Cóż, Internet kipi od niesamowitych przypadków nałogowych palaczy dożywających setki – może papierosy również są sekretem długowieczności? Najbardziej jednak zdenerwował mnie fragment, w którym autorka zachęca do korzystania z… solarium. Myślę, że w tym przypadku komentarz jest już zbędny, a wiedza na temat szkodliwości promieniowania UV jest powszechnie znana.
Zdolność rozdzielenia kwestii duchowych i naukowych do łatwych nie należy, ale niestety jest konieczna, aby uniknąć takich absurdów. Nie uważam też, aby medycyna alternatywna była czymś złym, jeśli podejdzie się do niej z rozsądkiem i pod opieką osoby kompetentnej. Natomiast rewelacje, które opisuje pani Wątor są po prostu potencjalnie szkodliwe dla zdrowia jej odbiorców i właśnie dlatego poświęciłam temu zagadnieniu tak obszerny fragment recenzji.
Aneta Wątor na swoim fanpage’u reklamuje najnowszą książkę obietnicą, że opisała w niej „krok po kroku jak medytować”. Jest to spore wyolbrzymienie, żeby nie użyć słowa oszustwo. Rzekomy instruktaż medytacji ogranicza się do stwierdzenia „usiądź i nie myśl o niczym”. Owszem, osoby mające doświadczenie w medytacji są w stanie w ten sposób praktykować. Podejrzewam jednak, że pani Wątor kieruje swoje porady do osób początkujących, szukających sposobów na poprawę życia osobistego i zawodowego. Nietrudno się domyślić, że szybko zniechęcą się do medytacji, bo nie będą w stanie ot tak przestać myśleć. Początkujący powinni skorzystać w prostszych metod, jak skupienie świadomości na jednym obiekcie, etykietowanie myśli, medytacja z mantrą, medytacja prowadzona i wiele innych. Najwyraźniej pani Wątor woli sypać banałami i pustymi obietnicami zamiast dokonać minimalnego researchu.
Kończąc zażalenia, wspomnę jeszcze o nadmiernym metaforyzowaniu, np. w rozdziale poświęconym czterem umowom Don Miguel Ruiza. Te umowy naprawdę nie są trudne do zrozumienia, poza tym miło byłoby dać czytelnikowi przestrzeń do samodzielnej interpretacji. Autorka jednak najwyraźniej ma swoich odbiorców za zbyt głupich i do każdej z umów wymyśla osobną nudną historyjkę-metaforę.
Na koniec postaram się jednak znaleźć jakieś plusy. Porady życiowe autorki mogą faktycznie okazać się dla kogoś inspirujące – czasami potrzebujemy przeczytać coś banalnego, o czym w gruncie rzeczy wiemy, ale jakby zapomnieliśmy. Forma książki-zeszytu, z miejscem na własne notatki, może ułatwić pracę z nią. Osoby naprawdę zainteresowane coachingiem mogą po nią sięgnąć – jest dość krótka, w formacie niemal kieszonkowym, ale generalnie – niestety nie polecam. Szkoda na nią po prostu uwagi, a na temat kazien i medytacji można dowiedzieć się o wiele więcej z wikipedii.