Agata Kot
-
O ludzie. Co to była za książka, co to były za emocje. Panie Mróz, po raz drugi w życiu, po „Behawioryście”, kłaniam się w pas i mówię „chapeau bas”.
To miał być zwyczajny lot, jakich wiele. Premier Polski, Patryk kierował się w stronę Kanady, aby tam jak co dzień oddawać się politycznym rozmowom i ściskać zdecydowanie zbyt wiele dłoni zagranicznych dygnitarzy. Patryk był premierem bardzo lubianym i co w nim charakterystyczne, poruszał się na wózku inwalidzkim. W dodatku był, co nieco zszokowało mnie w trakcie czytania, małżonkiem innej ważnej osobistości w kraju. W tym samym czasie, gdy Premier ze swoimi ochroniarzami i asystentką czekali na odprawę na lotnisku, w oddalonym o kilkaset kilometrów Opolu policjanci znajdują zwłoki bestialsko zamordowanego chłopaka. Po kilku godzinach odkrywają również informację o tym, że samolot z Premierem na pokładzie został porwany – ale na ratunek jest już za późno, maszyna jest w powietrzu. I zaczyna się koszmar. „Lot 202” to książka bardzo w stylu Mroza. Nawet bardziej, niż Chyłka, co może zabrzmieć dziwacznie, ale w historii alkoholizującej się pani prawnik, zwroty akcji nie są tak przewrotne, jak w jego innych książkach. I tutaj i w historii behawiorysty Gerarda, Mróz wykorzystuje ten zabieg, który potrafi najlepiej – a więc zaskakuje czytelnika w taki sposób, jakby w ogóle nie chciał tego robić. Nie ma tam budowania napięcia w poszczególnych scenach, tylko w przeciągu kilku linijek nagle się okazuje, że bohater, którego lubiliśmy i który był dość rozbudowany, nie żyje i nawet jego śmierć nie jest zbytnio zaznaczona w fabule. Na pierwszy rzut oka brzmi to jak niedopracowanie fabuły, ale to jest genialny zabieg, bo sprawia, że czytelnik musi całkowicie poświęcić się książce, musi zatracić się w czytanej przez siebie treści, bo każda ominięta strona – ba! Każde ominięte zdanie – może sprawić, że przegapi się coś niezwykle ważnego.
W ogóle ta historia mnie przeraziła po tym względem, że ludzie będący w samolocie, byli przekonani, że zginą. I musieli podjąć heroiczną misję samobójczą, aby ich maszyna nie uderzyła w miejsce, gdzie śmierć zbierze jeszcze większe żniwo. Nie ogarniam umysłem jak można być w takiej sytuacji, bez wyjścia, bez żadnej ucieczki, jeszcze z dzieckiem na pokładzie. Zdecydowanie długo po tej lekturze nie zdecyduję się na podróż takim środkiem lokomocji, z której nie będę miała żadnej, chociażby minimalnej furtki do ucieczki. I najstraszniejsze, najgorsze jest to, że ta sytuacja nie jest tylko wytworem wyobraźni pana Mroza, bo przecież takie rzeczy miały miejsce, chociażby 11 września.
Do samego końca z wypiekami na twarzy śledziłam całą akcję. Wierzcie lub nie, ale kiedy byłam w trakcie lektury tyle razy dywagowałam przy moim mężu o tym, czy samolot w końcu się rozbije czy nie, że dzisiaj po pracy zapytał mnie, co z tym samolotem, bo zrobiła się ciekawy przez moje pytlowanie. Bo z jednej strony to Mróz, tam nie ma happy endów, ale z drugiej strony do Mróz, tam dzieją się rzeczy niezwykłe i rzadko kiedy zamyka on sobie furtkę do kolejnych części książki – i piszę to zdanie nie mając pojęcia, jak „Lot 202” się skończył. Bo zostało mi do końca kilkanaście stron. Ale chciałam napisać tę recenzję z czystym sumieniem, że w żadnym wypadku nie zdradzę wam zakończenia, bo sama go nie znam. Idę więc kończyć lekturę, bo muszę się dowiedzieć – spadł czy nie spadł?
Oby nie, po raz pierwszy polubiłam polityka opisanego w książce.