MB
-
Zacznę od dwóch spraw teoretycznie pobocznych. Po pierwsze, zdjęcie Autorki, widoczne na okładce, przypomina mi inną fotografię. Antonin Bajaja spoglądał z podobną pogodą ducha na czytelników jego opowieści snutej „Nad piękną, modrą Dřevnicą”. Po drugie, warto zacząć od powiedzenia sobie, że trzymamy w ręku bardzo ładnie wydaną książkę. Diabeł tkwi w szczegółach, o które w tym wypadku zadbano z należytą czułością. Tożsamą, którą Autorka otula czytelników jej wesołymi i rzewnymi, niektórymi o miłości. Czerwień farby drukarskiej użytej na potrzeby tytułu doskonale koresponduje z kolorem nici, którą ową książkę zszyto. Ponieważ za chwilę odkryję karty w odniesieniu do treści, to w tym momencie nadmienię tylko, iż owa pozytywna aura, która otacza Autorkę na zdjęciu oraz pietyzm, jakim opatrzono książkę na etapie projektowym/wydawniczym, czynią z JaTyMy produkt spójny i wiarygodny.
Tytułowe JaTyMy znajduje rozwinięcie w treści, albowiem książkę tworzą jej części, odpowiednio anonsowane: „ona i on”, „on”, „ona”, „ono”, „oni”, „… i on”. Trochę w tym artyzmu, ale koresponduje on z zawartością. Jest to zaprawdę jeden z bardziej zbieżnych produktów wydawniczych, z jakimi miałam do czynienia. Tu nic nie zgrzyta. Tu wszystko jest zrobione na 100%.
Recenzowana książką to nienachalny zbiór quasi-dykteryjek, które trochę oscylują wokół wierszy, a trochę wokół krótkich anegdotycznych historyjek. Takich tyci. Jest tu zdecydowanie bardziej zmysłowo i ulotnie niż fabularnie, ale absolutnie jest to udany produkt. Wolny od ckliwości, pompatycznych pseudo-mądrości, ale także od dosłowności. Jakby Autorka starała się nam powiedzieć, żeby nie traktować życia zbyt serio; żeby też nie dać się ponieść szalonym nurtom dzikich pędów codzienności. Żeby smakować się w drobnostkach, które często umykają naszej uwadze. Czyni to za pomocą dość niecodziennych środków wyrazu, albowiem na bohaterów swoich dykteryjek wybiera np. kamień, kota, motyla. Często również dokonuje ich antropomorfizacji. Ten zabieg doskonale wymusza na czytelniku refleksję, albowiem nic nie jest tu powiedziane wprost. Mało co na serio, a jednak jest prawdziwie. A przy tym, chwała za to!, uniknięto filozoficznych analiz. Jest bardzo życiowo, ale w sposób wrażliwy. Zatem nie dla każdego. Jeżeli lubisz się zadumać nad światem, zapatrzeć i zamyślić nad codziennym pędem i sensem wielu rzeczy, które się wokół nas dzieją… to znajdziesz tutaj właściwą wrażliwość. Czytając tę książkę miałam nieodparte wrażenie, że należy ją sobie dawkować. Otwierać każdego dnia do porannej kawy, albo odpowiednio wieczorem przed zaśnięciem i zanurzyć się w jednej, dwóch dykteryjkach. Zadumać się nad wspaniałą ulotnością doznań zawartych w tych opowiastkach.
Oto moje ulubione:
MOTYL
„Pomarańczowa czapka miała niebieski pompon. Sportowe buty z odblaskami na piętach nosiły ślady długich wędrówek. Spodnie odsłaniały kostki, a sznurek mocno podtrzymywał w talii zbyt szeroki pasek. Plecy kiedyś bordowego prochowca zasłaniał plecak ze stelażem. Kobieta stała na chodniku i przyglądała się przechodniom.
- Mamo, patrz! - Dziewczynka minęła ją i zatrzymała się.
- Nie przyglądaj się tak, to nieładnie. Ludziom różnie się układa. Nie każdy ma pieniądze, żeby kupować nowe ubrania. I nie wszyscy muszą wyglądać jak z żurnala. Takie jest życie, kochanie.
- Mamo – przerwała córka – ale czy widziałaś?
- Oczywiście.
- Prawda – upewniła się dziewczynka – jak ta pani ładnie się uśmiecha?Matka odwróciła się. Na chodniku było pusto. Wiatr unosił pomiętą kartkę papieru, na której ktoś namalował kolorowego motyla”.
Autorka doskonale wyraża w swojej pisarskiej wrażliwości to, o czym wspominałam przy okazji recenzji książki „Ikar. Legenda Mietka Kosza”. Podobnie jak Pieprzyca, Lutosławska wie na czym polega różnica pomiędzy patrzeć a widzieć; słuchać a słyszeć. I przepięknie o tym opowiada.