Agata Kot
-
Filozofowie to specyficzni ludzie i o tym wiedziałam już od dawna, ale dopiero ostatnio, dzięki pamiętnikowi jednemu z nich dowiedziałam się, że mają oni i niebagatelne - bardzo! - i irracjonalne spojrzenie na świat.
Kazimierz Sopuch pisał wiersze, wykładał na Uniwersytecie Gdańskim, był przykładnym mężem, zajmował się socjologią religii i regionalizmu, wszystko to w czasach niedalekich, a nieco już zapomnianych przez nasze młode pokolenie. Mowa o latach osiemdziesiątych, kiedy to rodziła się Solidarność i kiedy ludzie nie do końca sami wiedzieli co o niej sądzić. Teraz, przez pryzmat historii i wydarzeń z 1989 roku wszyscy kiwamy głowami i mówimy z pełnym przekonaniem, że tak, była potrzebna, to przecież ona stworzyła dzisiejsza Rzeczpospolitą. Ale czterdzieści lat temu zwykli ludzie, przyzwyczajeni już do PRL-u i do takiego a nie innego świata, bali się nieco tych zmian, bali się wywrotu politycznego i kolejnej „nowej karty” w historii.
"Dziennik pokładowy. Lata osiemdziesiąte" jest oknem współczesnych ludzi na tamtejsze czasy. Tym większa jego wartość, że jest to żywa, subiektywna relacja świadka tamtych wydarzeń, a nie jedynie sucho zapisana kartka w podręczniku historii. Oczywiście autor nie skupia się tylko na wydarzeniach stricte politycznych. One są jedynie tłem jego prywatnego życia, bo to o nim głównie rozprawia. Dużo miejsca zajmuje jego przewód habilitacyjny - w sumie nic dziwnego, bo na recenzję swojej pracy musiał czekać długo i skoro mnie irytowało to w jego wspomnieniach, to trudno aż pomyśleć co on musiał czuć trwając w tym niepokoju. Habilitacja rzecz ważna, a zdawało mi się, że wszyscy profesorowie odpowiedzialni za jego pracę, mieli ją w dalekim poważaniu.
To pamiętnik w najpełniejszym tego słowa znaczeniu; co oznacza, że emocje aż w nim buzują, wpisy są dynamiczne, niekonwencjonalne. Jednego dnia czytamy wpis o wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu, o panice ludności, o tym jak wykupywali ze sklepów wszystko, co tylko było możliwe, a drugiego już Sopuch żegna się z Balbinką, ukochanym psem, który odszedł z tego świata. Z paniki ogółu nagle przeskakuje do swojego indywidualnego smutku, z którym możemy się utożsamiać tylko wtedy, gdy sami byliśmy w takiej sytuacji. Emocje społeczeństwa miesza ze swoimi własnymi, ludzkie obawy zamyka w swoich strachach i niepewnościach. Myśli są chaotyczne, widać, że są przelewaniem trosk, humorów i opinii pisarza na papier.
Podsumowując, z pewnością nie jest to książka dla wszystkich. Mnogość nazwisk, które najpewniej niewiele będą mówić czytelnikowi powala i nieco odstrasza. Ogrom informacji o uczelni, jej działaniu, o sposobach habilitacji, o profesorach, którzy wykładali tam czterdzieści lat temu - dla kogoś, kto nie jest z Pomorza i kto zna Gdańsk jedynie z miejsca na mapie, może nie być ciekawy. Interesującą stroną "Dziennika..." są te wzmianki, które dotyczą całej Polski, a więc Solidarność wraz z otoczką polityczną, wybuchu elektrowni, sytuacji w polityce, wydarzeń z Moskwy, które miały ogromny wpływ na to, co działo się na miejscu, u nas, w Polsce. Podobały mi się również wszystkie motywy prywatne, historie rodzinne. Finalnie polubiłam pana Kazimierza i gdybyśmy spotkali się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, z chęcią poszłabym z nim na kawę do nadmorskiej kawiarenki i posłuchała o tej jego habilitacji i o tym, jak rodziła się Solidarność.