Lukardis
-
Chyba nikt, absolutnie nikt kto żył w Zakopanem za czasów międzywojennych nie spodziewał się, że Witkacy wydając zbiorek pt. „Narkotyki” tak naprawdę wyda pozycję pożytku społecznego. Co więcej, jego reputacja tak dobrze przetrwała próbę czasu, że i ja, w 2019, sięgając po to bez uprzedniego doinformowania się, spodziewałam się raczej sprawozdania z próbowania różnych substancji. Po części miałam rację – ale jak się okazało, ta część, w której racji nie miałam, była znacznie ciekawsza.
Pisarz bowiem, zamiast skupić się na opisywaniu „odjazdów”, skupił się na długofalowym i krótkofalowym, ale głównie psychologicznym ich oddziaływaniu. Jest to o tyle interesujące, że jego eseje ciężko nazwać profesjonalnym opisem uzależnienia, jednak przekazany przez niego „obraz kliniczny” nadrabia trafnością i żywością obrazowania – tym bardziej, że diagnozuje nie tyle pojedynczego człowieka, co całe społeczeństwo w jego skłonności do ulepszania rzeczywistości, a także w nikłości tejże. W większości opisuje własne doświadczenia, robiąc to w sposób dość zorganizowany, obserwując po kolei pętlę uzależnienia i wewnętrzne przeżycia towarzyszące danej substancji, dodając jednak trochę ciętych uwag z pozycji obserwatora.
Chociaż w życiu niejednego próbował, w swoich esejach mniej skupiał się na wyszukanych narkotykach zażywanych w kręgach dekadenckich, a największą uwagę poświęcił dwóm tak powszechnym w życiu społeczeństwa, że niemal nieuznawanych za używki – nikotynie i alkoholu. Tymczasem, on sam postuluje stanowisko, że to one najbardziej zatruwają i „zidiocają” wspólne życie ludzi, w ten sposób zaprzeczając ogólnemu poglądowi o ich niespecjalnej szkodliwości „na co dzień” oraz integrującym działaniu. Jakkolwiek jego zdanie (totalna prohibicja alkoholu) może wydawać się kategoryczne, ciężko zaprzeczyć temu, co pisze, bo nie robi nic innego, jak – w zgryźliwy sposób, ale wciąż – opisuje ich wpływ. W zbiorze znajdą się też teksty na temat kokainy, morfiny i eteru (ostatnie dwa napisane przez zaproszonych współpracowników) oraz peyotlu, przy czym ten ostatni najbardziej przypomina „raport z haju”, jest opisem doznawanych przez niego wizji, które, jakkolwiek ciekawe, nie wydają się zbyt znaczące w jego ogólnym odbiorze.
Tym jednak, co przyciąga do tego zbioru, oprócz tematyki, jest sam styl Witkacego, w pewien sposób jednocześnie gustowny i dość bezpośredni, ironiczny i cięty, a przy tym ekspresywny i nieunikający humoru. Zresztą, to i tak jedynie „wieczorowa” odsłona jego pisania – cytując go zresztą, „bo są ludzie, którzy narzekają na intensywność stylu w literaturze: wolą kaszkę na mleczku niż abisyńskei suki prażone żywcem na bringhauserach”. Co jednak jest istotne, to dygresyjność samego dyskursu, czasem sięgajaca do autotematycznych uwag (nie da się nie zauważyć pewnych elementów autokreacji), czasem ocierająca się o krytykę społeczno-literacką, czasem też sięgająca do rozmaitych teorii – nawet jeśli zbyt mocno, moim zdaniem, opierał się o typologię Kretschera (dzisiaj już w psychologii dość nieaktualną), da się to uznać za „znak czasu”, tymczasem umiejscowienie roli narkotyków pomięzy jego własną ideą „odczuć metafizycznych” okazało się naprawdę celnym i błyskotliwym pomysłem.
Krótko mówiąc, czy w „Narkotykach” znajdzie się coś specjalnie odkrywczego? Zasadniczo rzecz biorąc nie, ale to wciąż interesująca diagnoza tego, w jaki sposób używki oddziałują na umysł człowieka poza samym „hajem” i zjazdem, do tego umiejscowiona w ciekawym światopoglądzie autora oraz napisana świetnym, ostrym językiem.