Justyna
-
„Wsiąść do pociągu byle jakiego / nie dbać o bagaż / nie dbać o bilet / ściskając w ręku kamień zielony / patrzeć jak wszystko zostaje w tyle”. Ten cytat z piosenki polskiej znanej wokalistki to jedno z pierwszych skojarzeń jakie pojawiło się w trakcie lektury „Zaginionego kontynentu” Billa Brysona. Drugie to formuła programu rozrywkowego „Ciężarówką przez Stany”, emitowanego na Discovery Channel (jeśli nie mieliście okazji obejrzeć, szczerze polecam - dostępne są wszechpowtarzalne powtórki programu). Pierwsze skojarzenie z piosenką – po prostu jedziesz, nie znając kierunku, ani przyszłości. Tak zrobił to bohater książki. Nie przejmując się niczym, nie dbając o kolejne dni, wsiadł do chevroleta chevrette i pokonał prawie 14 000 mil przez 38 stanów Ameryki Północnej. Podróżując od głębokiego Południa, po Dziki Zachód. Drugie skojarzenie – bohater rozrywkowej „Ciężarówki” odwiedza małe miasteczka, duże aglomeracje i zawsze zagląda w najbardziej zakamuflowane zakamarki.
W „Zaginionym kontynencie” podróż dokumentowana jest w bardzo swoisty sposób. Dziwnym trafem Bryson w przeważającej większości odwiedza takie miejscowości, w których dominuje nuda, ospałość i stagnacja. To małe, leniwe miasteczka. Kojarzycie taką scenę ze starych amerykańskich filmów czy westernów gdzie po piaskowej drodze wiatr gna foliówkę? I często na bujanym fotelu siedzi człowiek, który z wielkim zainteresowaniem obserwuje uciekający kawałek plastiku? Mniej więcej takie sceny ma się przed oczami podczas lektury. Bryson jest dobrym obserwatorem i prócz niezwykle interesujących elementów krajobrazu i otoczenia tworzy barwne portrety spotykanych osób (szczególnie dobrze sobie radzi z kelnerkami).
Można zarzucić książce, że ma sporo elementów przewodnika. Na szczęście oszczędzono danych o ludności czy powierzchni kwadratowej danego stanu. Razi trochę, że książka napisana w 1989 roku w Polsce zostaje wydana w 2019 (przynajmniej wydanie, które posiadam, a innego w sieci nie znalazłam). To powoduje, że prezentowane historie są po prostu nieaktualne. Taki rozstrzał czasowy sprawia, że nie tyle trafiamy na inny kontynent ale i do innego czasu. Część opisywanych zjawisk, miejsc czy rzeczy zostało zapomnianych, zmodyfikowanych lub kompletnie się przeobraziło.
Bohater jest tylko jeden i jest nim Bill Bryson. To nie przejaw megalomanii czy samouwielbienia, taki urok tego typu literatury. Tylko wybitnym udaje się stworzyć taki tekst gdy odwiedzany szczyt, kraj czy kontynent jest główną postacią (co często ma miejsce w literaturze górskiej, że nie ważny jest zdobywca a zdobywany).
Trzeba przyznać, że im większe bezdroża tym bardziej nudne opisy. Na szczęście niektóre fragmenty ratuje historiami z dzieciństwa czy różnorakimi anegdotami. Dzięki temu tekst nabiera tempa. Dużo kilometrów, dużo prowincji, dużo kurzu, sporo wspomnień. Niestety tekst nie warty zapamiętania, o ile uśmiecham się przy niektórych fragmentach czy potakuję przy innych, to na drugi dzień niekoniecznie pamiętam. Zwykle książki podróżnicze potrafią przykuć moją uwagę i z każdej lektury biorę coś dla siebie, tak w przypadku Brysona jest zupełnie inaczej. Zapamiętam ją jako historię specyficznego gościa, który jechał przez USA chevroletem.
Grupą docelową „Zaginionego kontynentu” powinni być znawcy Ameryki. Nie wydaje mi się, żeby miłośnikom literatury podróżniczej przypadła do gustu. Podobna sprawa z powieścioczytaczami – mogą tu nie zagrzać miejsca. Sporo różnych książek za mną, przy lekturze Brysona niestety się wynudziłam. Jeśli chcecie się zmierzyć z podróżą przez Stany – sięgnijcie po „Zaginiony kontynent”, może Wam się spodoba?