„Wilk na rzeź” to rzadki przykład książki, która – pomimo tego, że jest kryminałem – w ogóle nie przypadła mi do gustu. Najgorsze jest jednak nie to, że ciężko mi się czytało ile to, że absolutnie nie potrafię podać przyczyn mojej niechęci. Owszem, czuje w sercu, że coś jest nie tak, ale wady, o których napisze poniżej nie powinny mnie aż tak uprzedzić do tej powieści. Może to kwestia języka? Może kwestia tego, że książka troszkę trąci myszką? Nie ulega wątpliwości, że zamykałam powieść z niekłamaną ulgą. Z drugiej strony raczej lubię kryminały retro… Jedno jest pewne - trudno mi będzie się uporać z recenzją tej książki. W moim odczuciu fabuła powieści nie kręci się wcale dookoła Anity Margolis, która prawdopodobnie została zamordowana, ale wokół jej brata – ekscentrycznego artysty, Ruperta Margolis. Ten człowiek jest tak roztargniony i lekkomyślny, że nie potrafi umyć po sobie kubka, a co dopiero zorganizować sobie poprawnie życie. Kiedy jego siostra nie wraca do domu, Rupert właściwie nawet tego nie zauważa. Owszem, trafia na posterunek Policji, ale nie po to, aby zgłosić zaginięcie kobiety, tylko… w poszukiwaniu pomocy domowej. No tak mnie zdrażniła cała ta sytuacja, że już do końca lektury zgrzytałam zębami na każdy przejaw lekkomyślności malarza. To nie do pomyślenia, że tak można żyć. Zachowanie Ruperta sprawia, że bardzo długo zniknięcie Ann nie jest w ogóle uważane za wynik przestępstwa. Ot kobietka, mając dość wszystkiego wyjechała odpocząć, zostawiając brata na pastwę losu. Na pierwszy rzut oka nic dziwnego – żadna przyjemność niańczyć ekscentrycznego obiboka. Dopiero tajemniczy list powoduje, że nasi bohaterowie, detektywi Wexford i Burden, nabierają podejrzeń. Anonimowy autor listu twierdzi, że w pewną wtorkową noc młoda kobieta, o imieniu Ann, została zamordowana. Idąc śladami ostatnich dni Ann detektywi odkrywają, że była ona młodą, lekkomyślną i zdemoralizowaną osóbką. I znowu bohater, który ani trochę nie wzbudza sympatii. Kolejny powód do wzbudzenia mojej czytelniczej frustracji. Pomimo zagmatwanej rzeczywistości, policjanci po nitce do kłębka dochodzą do najbardziej prawdopodobnego przebiegu zdarzeń, które są bardzo zaskakujące… Powieść „Wilk na rzeź” swoją premierę miała gdzieś w połowie lat 80 poprzedniego stulecia. Do tego autorka umieściła akcję w ponurym i aż klejącym się od mgły angielskim Sussex. Każdy bohater jest „epokowo odpowiedni”. Autorka bardzo podkreśla wszystkie te szczegóły, które mogą pomóc czytelnikowi wręcz namacalnie poczuć epokę. A ja? Ja czułam, jak z biegiem stron coraz bardziej drażni mnie ciągłe podkreślanie mocnego makijażu czy też długich futer u kobiet, czy też płaszczy i kapeluszy u panów. Wszyscy mówią do siebie per „sir”, a zachowanie bohaterów jest dżentelmeńskie aż do bólu. Miałam wręcz wrażenie, że autorka specjalnie zwalnia tempo akcji, aby podkreślić klimat epoki, a przecież w kryminałach nie o to chodzi. Tak, jak lubię w książkach atmosferę rodem z Sherlocka Holmesa, tak tu drażniło mnie to niepomiernie. Może to kwestia pióra autorki? Może tego, że całość trąci myszką i wiele z działań ówczesnych detektywów dziś w ogóle nie miałoby miejsca? Nie wiem. Wiem tylko, że trudno mi się czytało i wcale nie czułam „porywającego kryminału i fenomenalnej intrygi”, które tak są podkreślane w recenzjach na portalu „Lubimy czytać”. Owszem poprawny kryminał z zaskakującym początkiem... i to właściwie wszystko. Potem już tylko równia pochyła, a zakończenie w ogóle mnie nie przekonało. Podsumowując powiem tak: jeżeli macie ochotę na kryminał, który jest dość specyficzny i na pewno zaskoczy forma to polecam. Nie liczcie jednak na porywającą zagadkę i szybkie zwroty akcji. Nic z tego.Gosia