Lukardis
-
Zwykło się uznawać „przerost formy nad treścią” za coś negatywnego. Tymczasem pisarze, którzy to właśnie w rozbestwieniu formy, trzymanej jednak pod kontrolą swojego pióra, udowodnili rzecz zgoła odwrotną – że to obcowanie ze stylem potrafi przekazać treść lepiej niż ona sama. I jak Polacy mają swojego Gombrowicza, tak Austriacy mają swojego Bernharda – wiążącego treść w formę opętaną repetycją, „przesadzonymi” konstrukcjami zdań, szyderczą satyrą.
W tym środowisku słowa autor umieszcza Paula Wittgensteina – żyjącego w cieniu swojego znanego wśród filozofów wujka, lecz nie mniej ekscentrycznego, nie mniej bogatego w zawartość umysłową, nie mniej intrygującego, choć odrobinę pogubionego we własnej egzystencji i chorobie. Równie ważny, jak nie ważniejszy, jest narrator, będący tu autokreacją samego Bernharda. W teorii opowiada on o swoim przyjacielu, lecz w praktyce wykonuje swego rodzaju „portret podwójny”, gdzie osobowość Paula stanowi jedynie pewien kontrapunkt, służący do określenia samego Thomasa. Nie można jednak powiedzieć, by osoba Wittgensteina była marginalizowana – wręcz przeciwnie, cały czas jest osią narracji, lecz służy ona naświetleniu czegoś innego, ukazaniu postaci na zasadzie zestawienia. Ta „podwójność” i niewykluczający się kontrast przedstawień służy nie tylko okazaniu człowieka i jego niedookreślenia, lecz również rzuca dodatkowe światło na wszystkie problemy komentowane jakby mimochodem przez Bernharda.
No właśnie – czym, tak naprawdę, zajmuje się Bernhard z perspektywy swojego łóżka szpitalnego na oddziale płucnym, czego dotyka, opowiadając o swoim przyjacielu, wariacie, ekscentryku Paulu Wittgensteinie? O tyle trudno to określić, że tematyka podejmowana „w międzyczasie” jest i szeroka, i dość rozmyta, niedookreślona. Można tu znaleźć zarówno uwagi na temat społeczeństwa (co więcej, jest to bardzo klarowna i cyniczna jego krytyka), jak i sporo spostrzeżeń w kwestiach dla człowieka podstawowych – śmierci, lęku, bliskości. Co więcej, te obserwacje rzadko kiedy występują w formie bezpośredniej i przestudiowanej, znacznie częściej pojawiają się gdzieś „na marginesach” wspomnień, opowieści o dziwactwach Paula czy jego poglądach. Jednocześnie to „pomiędzy” w jego narracji czyni ją zdecydowanie bardziej autentyczną, wręcz czystą w swojej uczuciowości, dotykającą samej istoty życia (czymkolwiek by ona nie była).
Wspomniawszy tyle już o formie, nie sposób jej ostatecznie nie scharakteryzować – a najlepiej określa ją wyrażenie z posłowia tłumacza, „karuzela słów”. Ponad wszystko wybija się tu powtórzenie, nadające nie tyle co rytmu, co swoistego przeciążenia, niemniej jednak wciąż przyczyniające się do ogólnego wrażenia, które „wciąga” czytelnika w ten sposób formułowania. Ponadto, to powtórzenie powstaje na bazie stylu niezwykle wręcz gustownego i trafnego, czasem przebłyskującego ironią, czasem rażącego pozornie niepotrzebną szczegółowością, w ostatecznym rozrachunku jednak dającego się zapamiętać jako zarówno liryczny, jak i nieco abstrakcyjny, drążący sprawy aż do przesady, by pomiędzy zdaniami znaleźć ich istotę („istniałem do przesady, czyli moje istnienie przeceniłem, czyli istniałem ponad wszelką możliwość”).
I po lekturze wydaje mi się – wciąż nie jestem pewna, bo nic nie jest tu bezpośrednio określone – że to właśnie w tym drążeniu, poszukiwaniu istoty rzeczy jest cały urok powieści Bernharda. Poszukiwaniu, które idealnie oddaje sposób jej napisania, jednocześnie nieprzyćmiewający przyjemności z samego „dania się wciągnąć” w tę manię powtórzeń i szukanie w bocznych drogach prawdy o różnych problemach, która tak naprawdę nigdy nie jest wyrażona wprost. Bezpośredniość to słowo nieznane w „Bratanku Wittgensteina” - cała dynamika ukryta jest pomiędzy zdaniami, portret narratora wynika widać wyłącznie w lustrze będącym tytułowym przyjacielem, a i wizja świata ujawnia się tylko w interakcji tych dwóch dusz. To rzecz naprawdę niezwykła i wartościowa, w swojej istocie ekscentryczna i zastanawiająca, najprościej rzecz ujmując – literatura na wysokim poziomie.