Dominek
-
Warszawa. Stolica Polski, największe miasto kraju. Skoro jest ono aż tak wielkie i pełne ludzi to logiczne, że zdarza się w niej najwięcej zbrodni i to wcale nie od dziś. Potwierdza to cykl jakoby opartych na faktach krótkich niestety powieści z cyklu „Kryminały Przedwojennej Warszawy”. W niniejszej recenzji chciałbym opowiedzieć Wam o tomie pięćdziesiątym zatytułowanym „Mord na Placu Trzech Krzyży”.
Warszawa dwudziestolecia międzywojennego. Po kłótni z próżniaczym synem bogaty właściciel domu handlowego Leopold Mueckenbrun zostaje znaleziony martwy w swoim gabinecie. Dookoła zaczynają dziać się też inne podejrzane rzeczy, jak pozornie bezsensowne porwanie córki denata. Do akcji wkracza komisarz policji Lednicki oraz słynny detektyw z Ameryki, Allenby. Do tego wszystkiego w sprawę angażuje się także młody pracownik ofiary, którego to detektyw postanawia zatrudnić u siebie...
Rzecz pierwsza to postaci. Znakomicie wykreowano swoisty pojedynek pomiędzy policjantem a detektywem, ten drugi to świetnie napisany geniusz w typie Sherlocka Holmesa, ale rywal niewiele mu ustępuje. Szczerze mówiąc na końcu przestaje to mieć znaczenie (o szczegółach poniżej). Ciekawie wykreowano postać Chaimka, to tak bardzo, bardzo przeciętny osobnik, z którym może się identyfikować właściwie każdy z nas. Niezbyt odważny, choć próbujący z tym walczyć, mimo wszystko jednak dzielny, choć trochę naiwny młody człowiek. Popełnia czasami głupie błędy, ale paradoksalnie stanowi to zaletę – czyni go bardziej ludzkim, bliższym czytelnikowi. Troszkę szkoda, natomiast, że córka Mueckenbruna nie otrzymała w zasadzie żadnej osobowości, jej rola sprowadza się wyłącznie do bycia obiektem (skrytych) uczuć Chaimka oraz stawania się ofiarą porwań. No cóż, taki był w czasach wydania tejże powieści trend w literaturze; dobrze, że to się zmieniło. Z postaci epizodycznych, jak na dobry kryminał przystało, mamy choćby postać początkowo oskarżoną o zbrodnię – tutaj jest to zapaśnik, który widział się z denatem tuż przez zgonem tego ostatniego. Całkiem niezła i skomplikowana nawet jeśli otrzymuje mało czasu w powieści, postać.
Teraz to, o czym już wspominałem. Niestety, całość intrygi – a to kluczowa przecież rzecz w książce z gatunku kryminał – zostaje, przepraszam za kolokwializm, całkowicie, ale to całkowicie położony przez końcowy zwrot akcji. Zwrot, który nie ma nawet krztyny logiki. Nie zdradzę oczywiście, na czym ów polega, ale dość powiedzieć, iż z punktu widzenia logiki zachowanie głównego czarnego charaktera nie tylko w finale, ale przez całą powieść jest całkowicie absurdalne. Nie jego motywacja – tę ma dobrą – ale rzeczy, które robi, decyzje, które podejmuje. Czuć, że powieść pisana była, jak to się mówi, po kawałku. Nie mam natomiast zarzutów co do jej języka. Chociaż została napisana wiele lat później, niż dzieje się jej akcja, w latach pięćdziesiątych, a nie dwudziestych, autor możliwie wiernie oddał sposób wyrażania się postaci żyjących w tamtych czasach.
Jak być może zauważyliście, o czarnym charakterze nie napisałem mimo wszystko zbyt wiele. A jednak aż do finału nie jest on postacią słabą, wprost przeciwnie. Wodzi za nos wszystkich, ukazuje swój geniusz… O ile tropiących go określiłem mianem postaci podobnych do Sherlocka Holmesa, tak jemu równie blisko do profesora Moriarty.
I cóż powiedzieć więcej, to właśnie „Mord na Placu Trzech Krzyży”. Trudny do jednoznacznej oceny tom dobrego skądinąd cyklu. Wciąga i czyta się go z przyjemnością… aż do tej nieszczęsnej, porażającej brakiem logiki puenty. Szkoda, wielka szkoda.