Sylfana
-
Książka Wszystkich świętych idiotów autorstwa Aliny Zofii Tuchołki to książka trudna, bo opowiadająca o mrocznych, zakręconych i spowitych w ciemności meandrach ludzkiego umysłu. Umysł ten jest tutaj kategorią główną rozważań – musimy przyglądać się mechanizmom myślenia różnych ludzi, zamkniętych w jednym, dosyć znamiennym miejscu – domu opieki. Powieść jest praktycznie krótka, jednak przedstawia swoją treścią znaczenia wychodzące poza same granice tekstu. Schemat jest następujący – każdy kolejny rozdział jest przeznaczony na opis jednego bohatera, żyjącego we wspomnianym domu opieki. Powoli, w toku czytania, określone postaci łączą się ze sobą we wzajemnych, dosyć zagmatwanych relacjach.
Choć książkę czyta się szybko i nie sprawia ona większych trudności interpretacyjnych, to ma się cały czas wrażenie, że wszędzie pojawiają się tu symbole – smutku, samotności, uczuć, skomplikowanych stosunków międzyludzkich. Ta powieść jest na wskroś prawdziwa, mocna, smutna. Pojawiają się tu także wesołe, zabawne akcenty, objawiające się w dziwnym, czasami absurdalnymi zachowaniami mieszkańców placówki. Jest to taki trochę śmiech przez łzy, bo namacalnie widać, że ludzie, którzy są w tej mikro – powieści opisani, zdecydowanie nie są do końca szczęśliwi, ze względu na brak akceptacji.
Na tapetę autorka bierze przede wszystkim kwestię starości, która czeka każdego z nas. W książce jest on traktowana jako symbol ograniczenia umysłowego i fizycznego, staje się swoistym więzieniem dla duszy, która chciałaby być jeszcze młoda – może właśnie stąd te wszystkie opisane, karykaturalne dziwactwa, które charakteryzują poszczególnych bohaterów? Może właśnie w tych dziwnych, nieoczywistych zachowaniach powinniśmy dopatrywać się próby uwolnienia od czterech pustych ścian, czy zamkniętych okiennic i drzwi?Powieść polskiej autorki skojarzyła mi się odrobinę z kultowym Lotem nad kukułczym gniazdem, a to skojarzenie spowodowane było oczywiście obranym miejscem całej akcji. Jest jeszcze kilka innych elementów tożsamych w tych powieściach, jednak Lot… wydaje się być bardziej drastyczny, odzierający ze złudzeń, do głębi tragiczny w jakimś wymiarze. Tutaj jest z goła inaczej: mam na myśli przede wszystkim jakiś dziwny spokój bijący od poszczególnych bohaterów, tak jakby w jakimś wymiarze pogodzili się ze swoją obecną sytuacją. Tak jak wcześniej wspomniałam – w irracjonalnych zachowaniach, dziwnych dialogach, odnajdują swoje wewnętrzne ja. Nie wiadomo, jak poza ośrodkiem mogliby egzystować – dochodzi więc do stworzenia metaforyki, która ma dwa, całkiem skrajne znaczenia – dom opieki staje się jednocześnie azylem, jedynym możliwym miejscem do życia, z drugiej zaś więzieniem, ograniczeniem osobowościowym.
W fabule śledzimy także zderzenie się świata ludzi starych i młodych – występują tu dialogi bardzo życiowe, ciepłe, takie ekstremalnie emocjonujące i uczuciowe, które przedstawiają wspomniane różnice w postrzeganiu świata. Gdzieś nad tymi rozmowami roztacza się widmo śmierci, z którą bohaterowie są jakby pogodzeni i zbratani.
Czytelnik odnosi czasem wrażenie, że pomimo tych wszystkich dziwactw bohaterów, są oni bardziej przygotowani do życia i śmierci, niż ludzie na zewnątrz. Gdzieś we wspomnianych już meandrach umysłu ci ludzie radzą sobie świetnie z rzeczywistością zastaną, zmieniają ją na własną modłę i dopasowują do siebie.
Podobała mi się ta książka, choć poważna i nostalgiczna, wzbudziła we mnie naprawdę ciepłe uczucia. Postaci fabularne są godne uwagi, można się z nimi mentalnie zbratać i je polubić. Innymi słowy, rzeczywistość wykreowana przez Tuchołkę jest wiarygodna, ciekawa i nietuzinkowa. Mogę tę powieść polecić każdemu, kto ma ochotę na dobrą, polską, literaturę obyczajową.