Lukardis
-
Zapytany w rozmowie z Marcinem Królem o sposób obrony przed brutalną rzeczywistością PRL-u, Janusz Głowacki stwierdził, że to ironia i szyderstwo pozwala mu przeżyć. Tak samo zresztą uchronił się podczas pierwszych lat w Nowym Jorku przed nieprzychylnościami i krytyką. Wygląda jednak na to, że choć czasy komunizmu czy zimnej wojny przeminęły, rzeczywistość nadal przypomina czasem tragiczną farsę, skoro jego ostatnia powieść, „Bezsenność w czasie karnawału” skrzy się od ironii, której jednak nie można nazwać „pozytywnym dystansem”. To raczej jedyna możliwość poradzenia sobie ze „wstydem bycia człowiekiem”, tak często przez autora poruszanego.
Portfolio Głowackiego jest nader obfite, występuje w nim i proza, i felietonistyka, i scenariusze, tak filmowe, jak i teatralne. Przez wiele lat artystycznego doświadczenia zrealizował wiele pomysłów, wykazał się w różnych klimatach, łącząc je wszystkie swoją sztandarową ironią. Czy zatem kolejna powieść – ponadto niedokończona, wszak śmierć zaskoczyła go przed napisaniem ostatniego rozdziału – ma szansę dodać do tej bazy utworów coś, czego „jeszcze nie było”?
W najnowszej książce sięga po podobną konstrukcję narracyjną, co w napisanym przed laty „Z głowy”. Krótkie rozdziały, przedstawiające urywki obecnej rzeczywistości przeplatają się z dawnymi scenami za czasów władzy ludowej lub pobytu w Stanach, tworząc razem korowód przebłysków. Dekonstruuje czasoprzestrzeń, bowiem tak naprawdę moment, w którym zaistniało wydarzenie nie ma tu wielkiego znaczenia - filtruje obecny obraz rzeczy poprzez minione doświadczenia i nie raz na zasadzie tragicznego kontrastu udowadnia, że choć Polska może się chełpić wyrwaniem z zasadzki komunizmu, sposobu myślenia nie da się wykorzenić. Pocztówki z współczesnego świata przypominające raczej karykaturę w gazecie, która zamiast wesołości, wzbudza przestrach i niepokój, rzeczywiście przypominają tytułowy karnawał; to groteska wpisana w prozę życia, świadectwo tego, jak to jako rodzaj ludzki „żeśmy wszystko spartolili”.
Niemniej jednak i Głowacki człowiekiem jest i nic co ludzkie, nie jest mu obce. Narracyjnie podkreśla wagę tego, że „w tej powieści postanowił nazywać się Janusz Głowacki” i uznaje to za odważną decyzję. Mimo to „Bezsenności...” daleko do wymyślnego ekshibicjonizmu skrytego ledwo pod halką elokwencji; jest wręcz przeciwnie. Chociaż w pewnym znaczeniu jest to powieść „konfesyjna” sam autor nie odsłania się w niej w sposób bardziej osobisty niż w, chociażby, swoich wywiadach. Skupia się raczej na przedstawieniu pewnego sposobu postrzegania rzeczywistości niż na dokonaniu rozrachunku ze światem czy samym sobą (co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że już dawno doszedł postanowił „przestać walczyć z głupotą”). Odrzuca nadęcie, nawet podczas prezentowania swojego artystycznego ja ograniczając się do scen z życia kreatywnego środowiska, wśród których rzadko kiedy przebłyskiwał element bezpośredniej refleksji.
Niezależnie od tego, jakiego Głowackiego zobaczy się w cynicznym obserwatorze, znamienne jest jedno. W niemal gombrowiczowskim duchu odrzuca fasadowość, pokazując rzeczywistość nią przepełnioną. W pewnym sensie, „Bezsenność...”, jako swoiste uwspółcześnione „Z głowy” jest konfrontacją z nadziejami dawnych czasów, konfrontacją, która każe zadać sobie pytania. Jednocześnie też burzy dystans między myślicielem, a światem przez niego komentowanym, co zawiera w sobie gorzki wniosek – nie ma człowieka, który pod maską normalności czy inteligencji nie kryłby dokładnie tego, co na pierwszy rzut oka nienawidzi.
Z innych aspektów powieści, o których warto byłoby wspomnieć, ważna jest warstwa faktograficzna – jako utwór o charakterze wspomnieniowym nie uniknął Głowacki wspominania o kolegach z profesji. O ile ciężko tu mówić o jakiejkolwiek dokładniejszej kronice życia ówczesnej „bohemy”, warto zwrócić uwagę na sam stosunek autora do niej. Ponadto, jednym z kluczowych aspektów tej książki jest charakterystyczny, samoświadomy, cyniczny styl Głowackiego, bez którego „Bezsenność” byłaby wyłącznie zbiorem mniej lub bardziej ciekawych momentów z dawnego i współczesnego życia, siłą rzeczy przedstawiających tylko szarą rzeczywistość. Łatwo byłoby go jednak oskarżyć autora o pisanie sianosłowiem i nie byłoby to zupełnie nietrafione oskarżenie – jak na dość małą objętość książki, konkretów jest tam cokolwiek mało, a pokawałkowaną na króciutkie rozdzialiki powieść czyta się momentami opornie.
Głowacki pisząc „Bezsenność...” nie był świadomy tego, że niedługo umrze. Mimo wszystko, ciężko nie dopatrywać się w powieści jakiegoś podsumowania swojego portretu rzeczywistości i tego, kim wobec niej może być człowiek. Unikając pełnych patosu sformułowań, autor roztacza wizję bliższą całkowitej rezygnacji niż odnajdywania sensu życia pod jego koniec. Siłą rzeczy człowiek się nie zmienia, i pod koniec pozostaje już tylko wstyd.