Aneta Grabowska
-
Stwierdzenie, że koszykówka to mój konik, zdecydowanie byłoby nadużyciem i to z rodzaju tych dużego kalibru. Pewnie, że za dzieciaka lubiłam Michaela Jordana, Koby’ego Bryanta, Shaqa O’Neala czy Alana Iversona, ale w dużej mierze było to oparte na relacjach słownych i uwielbieniu mojego brata ciotecznego, który plakaty ich wszystkich miał porozwieszane w pokoju. Później, już w dorosłym życiu, spotkałam na swojej drodze biografię Iversona wydaną przez wydawnictwo SQN i od tamtej pory wiedziałam, że książki o baskecie mają czytelnikowi dużo do zaoferowania.
„Wielka księga koszykówki” dla takiego czytelnika jak ja - nazwijmy go roboczo półamatorem - jednocześnie zachęca i przeraża. Opis bez wątpienia zaciekawia, gabaryty tego kolosa aż się proszą, by dorwać go swoje ręce, ale jednocześnie nie byłam wolna od obaw. Co będzie, jeśli uznam, że to jednak nie dla mnie? Czy podołam tej drodze przez mękę, czy jednak polegnę? Bo ta publikacja liczy niemal siedemset stron, a to przecież nie byle co. Do lektury przystępwałam zatem z plątaniną różnych emocji i tak trochę z duszą na ramieniu. Jak się okazało później – martwiłam się zupełnie niepotrzebnie.
Autor bowiem, poza ogromną wiedzą w temacie basketu, odznacza się poczuciem humoru i przekonaniem, że wszystko, co mówi - tudzież pisze - jest słuszne. Bill Simmons zupełnie nie bierze pod uwagę, że któryś z czytelników mógłby się z nim nie zgodzić. Na kartach swojej publikacji prowadzi rządy autorytarne, gasząc wszelkie możliwości sprzeciwu już w zarodku. Brzmi irytująco? Być może. Tym bardziej dziwi fakt, że wcale irytująco nie jest. Bo autor pisze o tym wszystkim z takim przekonaniem, że - jako raczej laik w tej dyscyplinie - w zdecydowanej większości przypadków przyjęłam za pewnik to, o czym właśnie przeczytałam. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem do końca docelową grupą czytelników, niemniej w przypadku, gdy ktoś ma tak dużą wiedzę, że czuje się na siłach z Billem Simmonsem polemizować, może liczyć na jeszcze lepszą rozrywkę.
Mnie osobiście - jak zapewne wielu innym - najbardziej spodobał się ranking niemal stu najlepszych graczy, jakich widział świat. Nie dziwi mnie specjalnie fakt, że większość z tych nazwisk niewiele mi mówiła, ale sądzę, że nawet najwięksi znawcy basketu wyłuskają tam coś dla siebie, jakąś perełkę, która przywiedzie im na myśl zdanie: o, tego nie wiedziałem!
Lubię książki, w których autor nie tylko stawia się w roli eksperta przed czytelnikiem, ale jest tym ekspertem naprawdę. Bill Simmons tą publikacją udowadnia, że zdecydowanie zasługuje na to miano. Być może tak bardzo, jak nikt inny. Potwierdza to na każdej z niemal siedmiuset stron książki. Co więcej - autor nie ma najmniejszego nawet problemu z przekazaniem części swojej wiedzy i doświadczenia czytelnikowi, a to przy książce o tak wielkich gabarytach nie lada sztuka.
Myślę, że fani basketu nie poczują się zawiedzeni, sięgając po tę pozycję. Jest ciekawie, merytorycznie, ale nie brakuje także smaczków w postaci kontrowersji czy krytyki. Jest dokładnie tak, jak ma być, gdy chcemy czytelnika nie tylko zaciekawić, ale także to zaciekawienie utrzymać, najlepiej do końca lektury, nawet tak obszernej, jak „Wielka księga koszykówki”. Warta polecenia wszystkim sympatykom tego sportu, ale ja stanowię dowód na to, że i półamator nie będzie się nudził.