Pani M
-
Według wydawcy tej publikacji Ostatni Wojownicy to powrót do korzeni męskości i odkrywanie przez białego człowieka pierwotnych wartości, które „czerpie od żyjących na poziomie neolitu Wojowników nieznanego plemienia Karamojong w północnej Ugandzie”.
To nie jest pierwsza publikacja tego autora, ale ja nigdy wcześniej nie miałam okazji, by zetknąć się z jego twórczością, więc nie wiedziałam, na co się piszę. Lubię jednak czytać o ludach, które w XXI wieku żyją oderwane od tego zagonionego świata, w którym technologia zaczyna dominować w wielu dziedzinach życia. Oni nie mają komputerów, telefonów komórkowych, kont na Instagramie czy Facebooku. Dla nich świat w pewnym momencie stanął w miejscu i to jest cudowne. Nie zatracili tego, kim byli ich przodkowie i kontynuują ich poczynania.
Nigdy nie przestanie mnie fascynować to, że w naszych czasach wciąż na Ziemi są ludzie, którzy biegają z dzidami, chodzą niemalże nieubrani, nie potrzebują zegarka czy najnowszych zdobyczy technologii. I nie mówię, że to coś złego. Wręcz przeciwnie. Wiem, że się powtórzę, ale to jest cudowne. Uwielbiam też Roberta Ziółkowskiego za to, w jaki sposób o takich rzeczach opowiada.
Przede wszystkim, moim zdaniem, autor jest w tym wszystkim naturalny. Nie wyszukuje poetyckich porównań, nie upiększa. Po prostu pisze o tym, co widział i co przeżył. Jeśli się przewrócił i spadał, to nie bał się powiedzieć, że jechał gdzieś na dupie. Przepraszam, jeśli kogoś to słowo uraziło, ale wolę was na to przygotować. Nie powiem, żeby autor jakoś bardzo rzucał mięsem, lecz czasem mu się zdarza to zrobić. Tak samo, jak zaczynać kilka zdań w ten sam sposób. Mnie akurat to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Dzięki temu czułam się tak, jakbym słuchała opowieści znajomego, który opisuje mi swoją wyprawę w nieznane.
Robert Ziółkowski pokazuje nam Ugandę w taki sposób, w jaki nie zrobiłyby tego przewodniki turystyczne. Robi to bowiem przez historie żyjących tam i nieznanych nam ludzi. Pewnie nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć ich zwyczajów. I nawzajem. Autor przedstawia nam wojowników Karamoja. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałam, ale jestem nimi zafascynowana. Nie są od razu otwarci na nowych ludzi, trzeba dopiero zdobyć ich zaufanie. Są prości w swoich działaniach. I nie, nie mam tu na myśli tego, że są głupi, tylko nie bardzo chce im się bawić w kręcenie i udawanie kogoś, kim nie są, co nie znaczy, że nie potrafią kłamać i manipulować. Emocje, które wyrażają, płyną wprost z ich serca. Są wdzięczni za okazaną im pomoc. Co najważniejsze – nie są przesiąknięci wolą posiadania „cywilizowanych” dóbr, potrafią się bez nich obejść.
Kiedy czytałam tę książkę, naszła mnie myśl, że chciałabym poznać autora osobiście i wysłuchać od niego tych historii. Zobaczyć zdjęcia i jeszcze raz zapoznać się z Karamoja. Tak, wiem, to wszystko miałam w książce, ale chciałabym uścisnąć rękę człowiekowi, który na chwilę przeniósł mnie do tego, magicznego dla mnie, świata, z którego trudno było mi wrócić.
Całość uzupełniają zdjęcia, które dopowiadają swoją część historii. Jest ich dużo, więc nie będę pod tym względem narzekała. Moim zdaniem ta książka to gratka dla fanów literatury podróżniczej, która opisuje nieznane nam ludy. Gorąco polecam.