Literanka
-
Nie ma dla mnie lepszej rekomendacji dla książki niż opinia, że znajdę w niej ironię i sporą dawkę poczucia humoru. Czasu PRL-u, mimo swojej szarości, władzy totalitarnej i ogromnych braków towarowych, jest niezłym polem do popisu, bo właśnie te czynniki przyczyniały się do wielu absurdalnych sytuacji, które obecnie trudno sobie wyobrazić, a które przecież były codziennością ówczesnego społeczeństwa. Na rynku wydawniczym w ostatnim czasie pojawia się wiele pozycji, które odnoszą się do tamtego okresu, są mniej lub bardziej udane, pozwalają jednak przyjrzeć się szaremu człowiekowi, poddanemu eksperymentowi socjalizmu ustrojowego. Aneta Wybieralska w swojej książce „Pozdrawiam z demoluda” pokazuje nam Polskę w czasach słusznie minionych z perspektywy pilotki wycieczek zagranicznych, oczywiście w granicach państw znajdujących się pod wpływem ZSRR.
Obiecywałam sobie dużo po tej książce, wyglądało na to, że mogę się świetnie bawić przez ponad czterysta pięćdziesiąt stron, jednak szybko mój entuzjazm zniknął, a z nim chęci przeczytania książki do końca. Niestety jestem bardzo zawiedziona, ale szkoda mi było czasu na dotrwanie do ostatniej strony. Ciągnie się to wszystko jak flaki z olejem, nie ma tam żadnej akcji, nie dzieje się absolutnie nic. Całość trochę przypomina reportaż z zagranicznych podróży Polaków w czasach komunizmu, trudności w załatwieniu takiego wyjazdu, trudności ze zdobyciem paszportu, trudności na granicach, trochę przypadków z życia turystów, zjawisko nielegalnego handlu i wwożenia do kraju towarów, które w Polsce były niedostępne, jak i wywożenia za granicę tego, czego u nas akurat nie brakowało, a na pewno można się było spodziewać popytu. Na każdej stronie to samo – mam wrażenie, że cała książka jest o tym, co, jak i gdzie najlepiej przewieźć przez granicę, aby nie wzbudziło zainteresowania celników, żeby nie zostało skonfiskowane.
Przyznaję jednak, że ironia, trochę sarkazmu i swoistego poczucia humoru w książce można znaleźć, jednak mimo wszystko nie rekompensuje to całkowitego braku akcji, nie pozwala uznać książki za interesującą. Dobrnięcie do połowy uważam za sukces, a i tak nie wiem, co właściwie w utworze się dzieje. Mamy panią pilotkę wycieczek, która jeździ to tu, to tam, najczęściej do NRD, bo zna niemiecki i potrafi się dogadać z mieszkańcami, pomaga w nagłych sytuacjach, rozwiązuje konflikty i nieporozumienia z urzędami, policją, strażą graniczną. Jednocześnie potrafi sprytnie załatwić sobie kupno wózka bliźniaczego, którego w Polsce nie można było dostać. Mamy też Ryśka, który załatwia sobie wyjazd na Złote Piaski, jednak w ostatniej chwili okazuje się, że jego córka zachorowała na ospę i nie dostanie zgody na opuszczenie kraju, wyczekiwane więc przez cała rodzinę wakacje trzeba odłożyć i to nie wiadomo, na jaki termin. A może na zawsze, jak to w PRL-u.
Nie wiem, może druga połowa książki jest ciekawsza i bardziej wciągająca, jeśli ktoś jest zainteresowany, to nie dowie się tego z mojej recenzji, odsyłam do utworu. Ja nie mam ochoty się przekonywać, bo sama nie zostałam przekonana, że warto. Za dużo tu wątków, za dużo anegdot, które w żaden sposób ze sobą się nie łączą, brakuje bohatera, z którym moglibyśmy przeżywać wszystkie przedstawione absurdy ustroju, brakuje spójnej akcji. Reportaż pisany z przekąsem, tak bym określiła, to, co miałam okazję przeczytać.