Kocia Czytelniczka
-
Prawie każdy z nas marzy o podróżowaniu. Nie wierzysz mi? To zrób mały test, zapytaj pierwszą napotkaną osobę, albo kogoś bliskiego, co by chciał w przyszłości zrobić, albo co by chciał zobaczyć. Każda usłyszana przez ciebie odpowiedź, będzie nawiązywała do podróży. Sama ci powiem, że chciałabym wyruszyć w podróż dookoła świata... Uwierzysz mi? Tak, bo ci to właśnie przekazałam. Czytam przeróżne książki dotyczące spełnienia marzeń w ten właśnie sposób, one jakby nakręcają mnie, że to jest możliwe, a zarazem poznaję bliżej daną kulturę. Trafiła w moje ręcę książka pod tytułem „Aventura” Sebastiana Henniga i Wojtka Malichy, powiem wam, że świetnie się zapowiadała, a wyszło z tego wszystkiego totalna klapa. Pewnie myślicie dlaczego?
Spójrzmy na sam opis książki, który zapowiada nam świetną akcję, dużo ciekawostek i wiele emocji, co dostajemy? To jest właśnie ten opis: Sebastian, na krótko przed swoimi dwudziestymi piątymi urodzinami, poczuł zew przygody. Pragnienie poznawania świata było tak silne, że postanowił ruszyć w podróż życia. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zanim jednak zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, odezwał się do niego dawno niewidziany przyjaciel, Wojtek, proponując wspólną podróż do serca Ameryki Środkowej. Przypadek czy zrządzenie losu?
Po przeczytaniu go, byście w stu procentach myśleli tak jak ja... Więc jak jest naprawdę? Kiedy czytałam tą książkę, zaczęłam się zastanawiać czy, aby na pewno każdy podróżnik powienien brać się za pisanie książek, to jest przykład, który pokazuje, że nie. Spójrzmy na samą budowę zdań, która już na samym początku nie zachęca do czytania, a nawet dłuży akcje. Zdania są pisane w bardzo prosty sposób: zjadłem, pojechałem i poszedłem spać, nie ma podanych konkretnych informacji w stylu: jak wygląda dokładniej krajobraz, co powinniśmy wiedzieć o mieście, czy nawet w którym roku powstał dany zabytek. Nie ma informacji wartościowych, oczywiście jedyne co dowiecie się konkretnego, to jaki alkohol towarzyszy im przy danej sytuacji.
Kolejne co rzuca mocno się w oczy, to brak ukazania realiów... Czytamy i mamy pokazane, że w danym mieście mieszkają slumsy, mamy również ukazane bogate dzielnice... Ale nie o to mi chodzi. Jest tu dość duże wyolbrzymienie... Jest sytuacja, gdzie Wojtek idzie do pierwszej lepszej restauracji, prosząc o jedzenie w zamian za pomoc. I udaje mu się to za każdym razem, przy każdej nadażającej się sytuacji. Spójrzmy trochę realnie, jeśli byśmy to przełożyli na realną sytuację, to na pewno każda restauracja nie zgodzi się na takie coś. Kolejne co mnie zadziwia, że tak wiele ludzi im pomaga, no proszę was podchodzicie do osoby na ulicy i mówicie czy da wam nocleg, to na pewno się od razu nie zgadza, ale... w książce oczywiście tak.
Mamy w książce duże wyolbrzymienie, koloryzacje sytuacji, a nawet brak pokazania realiów, ponieważ nie każdy uwierzy w takie „bajeczki”. Akcja sama w sobie się dłuży niemiłosiernie. Powiem wam, że myślałam, że dowiem się czegoś konkretnego z tej książki, jednak jedyne co pomyślałam po jej przeczytaniu, to było: ale dno!
Nigdy nie oceniaj ksiązki po okładce... ale czy tylko mnie zastanawia, dlaczego sam tytuł, ma wielkie podobieństwo w grafice do znanego nam Indiana Jones? Okładka sama w sobie nie powala.. Jedyne co mi się spodobało w całej tej książce, to zdjęcia w środku, to jedyna forma gdzie ukazują nam jak wyglada miejsce. Chyba postawili na to, jeśli nie umiesz opisać to pokaż to na zdjęciu! Ale panowie, to tak nie działa!
Więc jeśli chodzi o to, czy sięgnę ponownie, to mówię wam otwarcie, że nie. Książka nie zachwyca, nie szokuje, nie wnosi nam informacji do naszego życia. Wiecie co bym zmieniła? Przepisałabym gatunek tej książki z literatury podróżniczej, na obyczajową...