Morrigan
-
Komunistyczny terror zmusił do emigracji wielu artystów, którzy nie chcieli tworzyć zgodnie z założeniami socrealizmu. Jednym z nich był węgierski pisarz Sandor Marai - autor m. in. Wyznań patrycjusza. Niedawno opublikowany został drugi tom jego wspomnień - Dziennik 1949-1956.
Pierwsze opisane w tekście lata to okres niemal beztroski, kiedy pisarz przebywa wraz z żoną i adoptowanym synem w słonecznej Italii. Marai szczegółowo, z wyraźną fascynacją charakteryzuje ówczesny Neapol - miasto, w którym większa część mieszkańców nie wie, z czego naprawdę żyje, w którym żebrak żebrze z całą świadomością i żąda, by go porządnie opłacano. Pisarz z wielką sympatią wypowiada się o Włochach i ich sposobie życia, o języku, jedzeniu i winie. Choć nie może narzekać na nadmiar pieniędzy i ma powody, by z niepokojem spoglądać w przyszłość, wydaje się całkiem szczęśliwy. Czas wypełniają mu lektura, spacery, kąpiele w morzu, praca nad własnymi tekstami. Przemierza uliczki Neapolu w nędznym ubraniu i dziurawych butach, obserwuje, uczy się. Wiele uwagi poświęca sztuce, szczegółowo analizuje obrazy i przedstawienia teatralne, recenzuje czytane książki. Włoski pejzaż zdaje się idealnym tłem dla jego życia i twórczości, nic więc dziwnego, że myśl o przeprowadzce do Ameryki, choć sensowna z praktycznego punktu widzenia, wywołuje u pisarza nieprzyjemny dreszcz.
Jego modlitwy o dodatkowy zarobek, który pozwoliłby mu pozostać w Neapolu, przez pewien czas zdają się skutkować. Chwila, której pisarz tak bardzo się obawiał, w końcu jednak nadchodzi - w 1952 r. wraz z rodziną opuszcza Italię i przenosi się do Nowego Jorku.
Przeprowadzka do Ameryki wyraźnie obniża jego samopoczucie. O Włoszech wypowiadał się pozytywnie, z wielką wyrozumiałością, puszczając w niepamięć gorsze chwile. Stany Zjednoczone postrzega jako potwora, miejsce, w którym jest coś śmiertelnego, kamiennego, wrogiego życiu, kraj pozbawiony narodu, gdzie wszystko jest obce, brzydkie, drogie. Amerykanów określa chyba wszystkimi możliwymi przymiotnikami o negatywnym zabarwieniu, przyznaje, że nie rozumie, o czym myślą i co czują, nie ma do nich za grosz zaufania.
Z notatki na notatkę staje się coraz bardziej podejrzliwy, ponury, zgorzkniały, zamyka się w swoich urojeniach. Coraz więcej czyta, coraz rzadziej obserwuje ludzi, coraz mniej nadziei wiąże z przyszłością, a jedynym marzeniem, jakie wciąż mu towarzyszy, jest to o powrocie do Italii. Coraz częściej pisze o śmierci. Z rezygnacją zauważa, że dla niego już nie ma domu; są tylko miejsca pobytu. Ze wszystkich uczuć pozostały mu tylko tęsknota i gniew.
Bardzo surowo ocenia innych literatów, nie zawsze jako kryterium przyjmując jakość ich utworów - często odnosi się do ich poglądów politycznych i orientacji seksualnej. Hemingwaya nazywa zaledwie zręcznym gawędziarzem, a Gide'a - maniackim, ponurym pederastą. Szczególną niechęć, żeby nie powiedzieć wrogość, żywi do ogółu pisarzy amerykańskich, którzy według niego jeszcze ciągle biją w bęben, czyli tak mają się do twórców europejskich jak afrykańscy szamani do cywilizowanych lekarzy, a swoje historie opowiadają drewnianym głosem.
Fragmenty dotyczące homoseksualizmu wprost trudno czytać, a pojawiają się one najczęściej w nawiązaniu do wspomnianego Gide'a. Marai pisze o wyznawcach kultu pederastii, o patologicznym seksie, formułuje bzdurne teorie na temat motywów, jakie rzekomo kierują homoseksualistami. Na szczęście komentarzy na ten temat jest stosunkowo niewiele.
Czy warto sięgnąć po tę książkę? Bez wątpienia. Nie tylko dla jej walorów literackich, dla zdań typu: Istnieją trzy drogi życia: odysejska, jezusowa i faustowska. Reszta to podatnicy. Ten dziennik to przede wszystkim cenne świadectwo czasów, które, miejmy nadzieję, minęły bezpowrotnie.