MB
-
Trzymając się przyjętej ostatnio konwencji rozpoczynania recenzji odpowiedzią na pytanie po co Autor (a w obecnym kształcie Autorka) napisał/a daną książkę, zobligowana jestem do udzielenia tejże. Tymczasem stoję w nie lada rozkroku, albowiem mili Państwo nie wiem. Naprawdę pojęcia nie mam. Szukałam owego pojęcia, zeszło mi trochę, ale nie znalazłam żadnego logicznego argumentu przemawiającego za istnieniem tego czegoś zwanego sensem.
Tym samym zdradzam co warta jest lektura tej książki. Niesie ze sobą ryzyko pogorszenia wzroku. Można powiedzieć, że zasadniczo takie ryzyko niesie każda czytana książka, ale czasami dana publikacja ma jakiś głębszy sens skryty w swoim przekazie. Tymczasem tu ryzyko występuje solo.
Trzymam w ręku 201 stron o próbach wynajmowania mieszkań i absurdach polskiego rynku lokalowego. Rzeczywiście znajdują się tutaj fragmenty, które unoszą nieśmiało kąciki ust do góry, nieuczciwe byłoby o nich kompletnie nie wspomnieć. Natomiast po pierwsze jest ich śladowa ilość, a po drugie, mając na uwadze podtytuł: kryminałki mieszkaniowe, książka z zasady powinna mieć zabarwienie komiczne. Powinna zawierać elementy rozbawiające czytelnika. Powinna. No właśnie. Tymczasem całość jest mocno infantylna, wątki są płytkie a sam sposób ich opowiedzenia również do górnolotnych nie należy. Tak naprawdę przy trzecim opowiadaniu można książkę zamknąć i wie się z niej tyle samo co po lekturze wszystkich kryminałków. Toteż można zadać sobie pytanie czy poprzez sformułowanie kryminałki Autorka nie chciała przekazać nie treści komicznej (jak pochopnie założyłam), ale zaznaczyła, że jest to publikacja skierowana do nastolatków. To mogłoby mieć sens, jeżeli popatrzeć na notkę. Widnieje w niej informacja, że Autorka przygotowuje się do napisania książki dla dzieci. To miałoby ręce i nogi, ale w takim razie czytelnik powinien mieć od samego początku wyraźną informację, że jest to książka dla czytelnika niedorosłego. A to pozostaje w domyśle. Przy tak enigmatycznym kształcie produktu nie udało mi się rozwiązać tego dylematu... zasadniczo nie wiem zatem kto ma być odbiorcą książki. Nie brnę też w pozyskiwanie tej wiedzy, albowiem upewnienie się w przeświadczeniu, że nieszczęśliwie ale pierwsza opcja jest właściwa, zadałoby tylko ból mej duszy. Musiałoby wówczas wygrzmieć (który to już raz..?) pytanie o to, czy doprawdy aż tak źle jest z naszą rodzimą literaturą i czy doprawdy wszystko oddawane jest do druku? To z drugiej strony miałoby i pozytywny wydźwięk - jest oto i szansa dla mojej skromnej osoby.
Wracając do publikacji. Można tę książkę potraktować jak karykaturalny portret społeczeństwa polskiego. To trochę lepiej pozycjonuje upiora w bloku, ale nadal nawet nie ociera się o literaturę przyzwoitą. Wniosek jest zatem jeden: jakkolwiek by na tę książkę nie popatrzeć - lepiej poświęcić swój czas na coś bardziej konstruktywnego.
Łatwo jest wpaść dzisiaj w pułapkę obniżania oczekiwań od rynku wydawniczego - w końcu poziom wielu ofert z półek księgarń przypomina lot kosząco tnący. Warto natomiast raz na jakiś czas przypomnieć sobie, że jest jeszcze coś takiego jak dobra literatura i uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy to co trzymamy w rękach można do niej zaliczyć. Upiór... zdecydowanie nie jest dobrą literaturą. Żałuję, że muszę w kontekście tej książki w ogóle używać terminu "literatura". Uważam, że to określenie obliguje. Niech będzie krótka treść, luźna forma. Ale można to napisać dobrze (patrz: mocno nieoczywista książka autorstwa Roberta Seethaltera "Całe życie"). Mając na uwadze, że czytelnik aby zapoznać się z naszą literaturą musi zainwestować pieniądze i czas - odwdzięczmy się produktem wartym tych dwóch dóbr doczesnych.