Bnioff
-
„- Przyrzekam – mruknął Eberhard po długiej chwili.
- Pacta sunt servanda.
Mock, usłyszawszy tę formułę, zbladł. Maria jeszcze nigdy nie wypowiedziała żadnej łacińskiej sentencji, skąd ją zresztą miała znać, skończywszy tylko szkołę handlową? Ten pierwszy raz sprawił, że jej słowa stały się w jego uszach uroczystą inkantacją.”Powyższa łacińska formuła „Umów należy dotrzymywać” pojawia się kilkakrotnie na kartach najnowszej powieści Marka Krajewskiego z Eberhardem Mockiem w roli głównej.
Z pewnością nie zdziwi to nikogo, kto zetknął się już wcześniej z tym nietuzinkowym bohaterem, wrocławskim stróżem prawa o klasycznym wykształceniu, wysublimowanym guście i dość przy tym grubiańskim i bezwzględnym stylem bycia.
Najnowsza odsłona przygód policyjnego wachmistrza, to kontynuacja powieści zatytułowanej po prostu „Mock” z roku 2016, a będącej pewnego rodzaju prequelem do bestsellerowego cyklu powieści kryminalnych Marka Krajewskiego. Autor cofnął się do czasów młodości Mocka, jakby próbował czytelnikom swojego cyklu przybliżyć okoliczności, które uczyniły z Ebiego, trzydziestoletniego ambitnego człowieka, mroczną i niejednoznaczną postać Eberharda.To, że bohater najnowszej odsłony przygód Mocka zostanie unurzany w najmroczniejszym bagnie ludzkiej niegodziwości sugeruje już motto z „Jądra ciemności” Conrada i fragment rozprawy „Wyprawa do Afryki” pochodzący z V wieku p.n.e. Podobnego rodzaju sugestia znajduje się zresztą już w samym tytule, który nie pozostawia złudzeń, że będziemy świadkami czegoś nieludzkiego. Faktycznie, demonicznym antagonistą Mocka uczynił Krajewski postać jakby z piekła rodem, oślizgłą, gadzią, bezwzględną i naturalnie szalenie przy tym inteligentną i przebiegłą. Nie ma się co łudzić, że będziemy mieć do czynienia z eleganckim śledztwem w conandoylowskim duchu, tutaj trzeba będzie zejść o kilka piekielnych kręgów w dół i ubrudzić nie tylko eleganckie szyte na miarę buty. Narazić się na zatrucie gazem bojowym, lobotomię, czy bliższy kontakt z psychopatycznym zboczeńcem o niedwuznacznym pseudonimie Halabarda.
„Ludzkie zoo” dzieli się na dwie części. W pierwszej poznajemy miejską dżunglę Wrocławia z początków minionego wieku, w drugim przenosimy się na Czarny Ląd, by doświadczyć z bohaterem wątpliwych uroków dżungli autentycznej. Część wrocławska to klasyczny, rzec można, Krajewski. Miłośnik historii dolnego śląska, który na kartach swoich finezyjnych i warsztatowo znakomitych powieściach stara się zrekonstruować dawny Wrocław. Czytelnik ma sposobność wędrówki po ulicach o niemiecko brzmiących nazwach, których aktualne odpowiedniki oczywiście pojawiają się w przypisach, poznaje także miejsca, których już nie ma, lub które zmieniły swój wygląd lub funkcjonalność. Trudno sobie wyobrazić czytelnika, który po lekturze książek Krajewskiego nie zapałał ochotą, by odwiedzić stolicę dolnego śląska i podążyć śladami Eberharda Mocka. Zgoła inne uczucia mogą targać czytelnikiem podczas zagłębiania się w przygody szkolenia szpiegowskiego w drugiej części powieści, czyli w Afryce. Wrocławskie perypetie w podziemiach zwanych nie bez kozery Hadesem, są niczym w porównaniu z nierówną walką, jaką próbował toczyć Mock z dziką i okrutną naturą Czarnego Lądu. Dzięki wsparciu nieoczekiwanych pomocników udało mu się jednak powrócić do domu i pośrednio wypełnić misję.
Trudno wyobrazić sobie czytelnika, który nie zetknął się jeszcze z prozą mistrza kryminału (jak określają go niektórzy kryminału retro), gdyby jednak takowy się zachował i miał ochotę by nadrobić tę zaległość, z powodzeniem może rozpocząć przygodę z Mockiem od „Ludzkiego zoo”. Co prawda pojawia się w niej kilka motywów z poprzedniej części, ale są one wystarczająco dobrze wyjaśnione i osadzone w kontekście bieżącego epizodu. Sympatycy opowieści z dreszczykiem powinni być usatysfakcjonowani, ci którzy oczekują od literatury czegoś więcej, też nie wyjdą z tej przygody z pustymi rękoma.