Michał Lipka
-
KŁOPOT
Nie będę tego ukrywał – mam spory kłopot z tą książką. „Tarapaty” zaciekawiły mnie po niezłym zwiastunie kinowym, a jako człowiek wychowany na podobnej literaturze i tego typu rodzimych produkcjach filmowych nie mogłem również odpuścić sobie powieściowej wersji przygód nastoletnich bohaterów. Nie mogłem? Tak wówczas sądziłem, ale czas zweryfikował ten fakt. Bo niestety, ale nie mogę powiedzieć, że powieściowe „Tarapaty” to szczególnie udana lektura, choć miała spory potencjał.
Zanim jednak przejdę do omawiania szczegółów technicznych, że tak je określę, przyjrzyjmy się fabule całości. Główną bohaterką jest jedenastoletnia Julka, która nie wiedzie szczególnie udanego życia towarzyskiego. Nie ma przyjaciół, mieszka w szkole z internatem i wiedzie los zbyt dorosły, jak na swój wiek. W chwili, kiedy ją poznajemy, kończy właśnie kolejny rok szkoły i szykuje się do wakacji. Rodzice przebywają w Kanadzie, dziewczynka ma do nich dołączyć. Zamawia taksówkę, jedzie do ciotki, u której powinien czekać na nią bilet i… Oczywiście krewna o niczym nie ma najmniejszego pojęcia, to po pierwsze. Do tego z Julka nie może skontaktować się z matką, a kiedy w końcu udaje się to jej ciotce, okazuje się, że rodzicielka zupełnie zapomniała o całej sprawie. Co można zrobić w takiej sytuacji? Nastolatka najchętniej uciekłaby, gdzie tylko poniosą ją nogi – tyle czasu radziła sobie sama, poradzi i teraz, prawda? – ale matka chce by to ciotka się nią zajęła. Kobieta nie ma na to większej ochoty, podobnie zresztą Julia, w końcu obie praktycznie się nie znają, ale niestety zostają na siebie skazane. Wtedy jednak pojawia się światełko w tunelu niosące zmiany na lepsze i mogące zapewnić dziewczynie przygodę, jakiej nie przeżyłaby w Kanadzie. Julka poznaje bowiem nastoletniego Olka, posiadacza psa imieniem Pulpet i znajduje z nim wspólny język. Wakacyjna przyjaźń? A może dłuższa znajomość? To jednak dopiero początek. Kiedy w ręce obojga wpada prowadzący do skarbu plan, rozpoczyna się prawdziwa przygoda. Ale przygoda to niebezpieczna…
Powyższy opis brzmi, jak klasyczna wakacyjna powieść dla młodzieży, w jakiej celowały takie legendy, jak Kornel Makuszyński, Edmund Niziurski czy Adam Bahdaj? I na taką właśnie lekturę miałem ochotę, niestety okazało się, że współcześni twórcy nie sprostali zadaniu. Chociaż nie jest to akurat wina naszych czasów, mamy na rynku tak wielu pisarzy, którzy znakomicie kontynuują gatunkową tradycję, że nie można zrzucić winy na datę urodzenia. Co więc zawiodło?
Przede wszystkim styl, bo fabuła powieści jest ciekawa i nieźle poprowadzona. Niestety pod względem językowym już tak kolorowo nie jest. Pierwszy rozdział przeczytałem i… nie miałem pojęcia o czym właściwie był. Wzrok ślizgał mi się po literach, zamiast je chłonąć – takie było to miałkie. Aż musiałem wrócić, żeby treść do mnie dotarła. Potem zaczęło być lepiej, ale na kolana powieść nie powaliła. Dlaczego? Całość trochę zbyt naiwnie traktuje czytelników, autorki posługują za prostym nawet jak dla młodzieży stylem. Można to zrzucić na karb tego, że powieść jest adaptacją filmowego scenariusza, ale czy naprawdę nie ma dobrych książkowych adaptacji filmów? Są, rzadko, bo rzadko, ale są. W tym wypadku wyszło to jednak przeciętnie, choć muszę docenić zarówno ilustrację (stylizowane na klasykę), jak i wydanie w twardej oprawie. Młodszym powieść dzieciom może przypaść do gustu, ale niestety dla grupy docelowej przydałaby się nieco dojrzalsza lektura, chociaż film nadal mam ochotę zobaczyć.