Okładka obiecywała opowieść o wysłanniku króla elfów. Spodziewałam się przyjemnej, lekkiej fantastyki. A co dostałam? Przez siedemdziesiąt pięć procent książki jest to najzwyklejsza powieść obyczajowa dla młodzieży, która z magią i fantasy ma bardzo niewiele wspólnego. Byłam trochę zawiedziona, ale przyznam, że warto było czekać, bo zakończenie jest niezłe. Felicity Morgan ma osiemnaście lat i nie wyróżnia się niczym specjalnym. To po prostu zwyczajna, przeciętna dziewczyna, która ma mocno zaniżoną samoocenę. Jest może ku temu powód. City [bo tak ją nazywają] niezbyt atrakcyjnie się ubiera, nosi aparat na zębach, z włosów często robi jej się kołtun, a do tego spóźnia się na lekcje i zdarza się, że czuć od niej alkoholem. Jednak dziewczyna nie pije, jedynie pomaga matce w prowadzeniu mało popularnego pubu, w którym jedynymi klientami są ciągle ci sami goście, w liczbie trzech. Wyśmiewana przez klub pięknych i popularnych, należąca do klubu frajerów, na których zawsze i w każdej sytuacji może liczyć. Lee Fitzmor jest nowym uczniem w klasie Felicity. Przystojny jak marzenie, wyglądający jak model, skupia na sobie uwagę wszystkich dziewcząt w szkole, przede wszystkim śmietanki towarzyskiej. Jednak Lee o dziwo interesuje się właśnie City. Zaprzyjaźnia się z dziewczyną i jej znajomymi, siada z nią w ławce i nawet po szkole zaczyna spędzać z nią czas. Jest coś co niepokoi Felicity. Każdy dotyk Lee jest dla niej jak lekkie kopnięcie prądu. Do tego zaczyna mieć dziwne wizje, w których przenosi się w inne miejsca. Czy to jest w ogóle możliwe i czy Felicity to faktycznie zwyczajna osiemnastolatka? Znacie na pewno taki schemat występujący w literaturze [najczęściej młodzieżowej] i w wielu filmach. Popularny i super przystojny chłopak próbuje zrobić z przeciętniaczki królową balu. Tutaj jest podobnie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i dzięki licznym różnym znajomościom Lee, Felicity zaczyna zmieniać się z brzydkiego kaczątka w całkiem interesującego łabędzia. Zaczyna biegać, traci trochę tłuszczyku i przyciąga uwagę płci przeciwnej. Taki szablon – ona typowy Kopciuszek, on królewicz na białym koniu. Sekretne dziedzictwo króla elfów to moje pierwsze spotkanie z twórczością niemieckiej pisarki fantasy Sandry Regnier, która ma na swoim koncie trzy trylogie. Jedną z nich jest Pan napisany w 2014 roku, za którego otrzymała nagrodę od czytelników niemieckiego internetowego serwisu społecznościowego dla miłośników literatury LovelyBooks. Sandra Regnier wykreowała postaci nierówno. W pierwszej części [tej obyczajowej] bohaterowie nie zachwycają, ale sądzę, że młodszym odbiorcom mogą przypaść do gustu. Felicity jest niegłupia, dowcipna, ale zahukana. Uważam, że można ją polubić. Lee to na całe szczęście nie typowa znakomitość i myślę, że niejedna dziewczyna będzie do niego wzdychać. W drugiej części, która wydaje się całkiem odrębna i inna główne postaci też się zmieniają, na lepsze. Ale musicie przeczytać, żeby dowiedzieć się więcej. Powieść Sandry Regnier czytało mi się bardzo dobrze i niezwykle przyjemnie spędziłam z nią czas. Odpoczęłam, zrelaksowałam się i po chwilach kiedy musiałam na chwilę odłożyć książkę z ogromnym zadowoleniem do niej wracałam. Jest schematyczna, ale to nie psuje odbioru powieści. Radzę się nie nastawiać na fantastykę, która gości w książce na ostatnich stu stronach i jest napisana naprawdę nieźle. Na tyle zadowalająco, że mam ochotę na kolejną część i będę czekała na nią z niecierpliwością. Gorąco polecam. Dziękuję ELFOWIE I NASTOLATKI Spoglądając, i to nie tylko chłodnym okiem, na utwory takie, jak ten, trudno jest nie dostrzec skojarzeń z popularną, acz marną „Sagą Zmierzch”. Szkoła, nastolatka stojąca w jej hierarchii niżej niż szara myszka, przystojny wysłannik z królestwa Elfów i szykujący się romans… brzmi znajomo? I znajome także jest. Sandra Regnier niczym nie zaskakuje i nie zamierza wybić się ponad doskonale wszystkim znany schemat. Nie obiecuje więc także żadnej ambitnej przygody, ale czy to jednocześnie oznacza, że mamy do czynienia ze złą książką? Leander FitzMor zapisuje się do Horton College of Westminster w Londynie. Nie po to jednak by się tu uczyć, a żeby odnaleźć dziewczynę, która ma być przyszłością całego jego ludu. Całej rasy Elfów, której królewskiego rodu jest przedstawicielem. Jak na takie pochodzenie przystało, jest przystojniakiem, a dziewczęcia mu ulegają na każdym kroku. Nie trzeba wiele czasu by wypatrzył obiekt, którego poszukuje. Felicity Stratton jest piękna – to typowa ślicznotka, która już od razu zaczyna na niego lecieć, co ułatwia Lea zadanie. Dobrze, że nie jest z niej jakąś szara myszka trzymająca się gdzieś z tyłu, prawda? Jak ta kujonka, którą dostrzega – ta niezdara z aparatem na zębach, ubrana w beznadziejny T-shirt. Eee… Zaraz, zaraz… Niestety, szybko okazuje się, że doszło do pomyłki z podobieństwem nazwisk i prawdziwa Felicity to ta właśnie kujonka. Nieszczególnie szczupła półsierota, od której na dodatek śmierdzi alkoholem. Czy to naprawdę ona ma być wybranką? Jak w takiej sytuacji poradzi sobie Leadnder? Na pewno moje wstępne porównanie „Sekretnego dziedzictwa króla elfów” do „Zmierzchu” sprawiało, że co ambitniejsi czytelnicy z miejsc skreślili tytuł z listy swoich potencjalnych lektur, natomiast cała reszta, a przynajmniej ta, która ma kilkanaście lat, nadmiar marzeń o księciu z bajki, w które wciąż wierzy i niezbyt wyrobiony gust – plus koniecznie należy do przedstawicielek płci pięknej, już zaczęła się za „PAN-em” rozglądać. Jako że sam czytałem „Zmierzch” i – przynajmniej jeśli chodzi o część pierwszą – nie uważam go aż za takie dno, jak głoszą przeciwnicy serii (chociaż dalsze tomy to tragiczna, pozbawiona logiki i jakichkolwiek literackich wartości porażka, przez którą przebrnąć jednak nie zdołałem), mogę w miarę obiektywnie spojrzeć na dziełko pani Regnier. A jak to z nim tak właściwie jest? Zacznijmy od tego, że tragedii nie ma. To nie saga o dziewczynie rozdartej między uczucie do wampira i wilkołaka, której poziom IQ lepiej jest przemilczeć, ale też i nic, co by mogło zachwycić. Fabuła jest prosta i oczywista. To taka nastoletnia komedia romantyczna z nutką fantastyki i przygody, którą każdy z nas doskonale zna. Inaczej nazywają się bohaterowie, a to, co się im przydarza, dzieje się w nieco innej konfiguracji, ale na tym różnice się kończą. Dużym plusem powieści jest jednak jej humor. Nieco cięty, nieco niegrzeczny, pasuje do nastolatków i do samej opowieści. Podobnie jest ze stylem. Regnier pisze w sposób prosty, a wydarzenia opisywane są w pierwszej osobie, przez co zyskują na lekkości i treść może stać się bardziej potoczna, a całość nadaje się jako odskocznia dla młodych czytelników od szkolnych trosk i problemów. Szkoda jednak, że autorka nie postarała się o coś więcej, bo nawet z tak ogranego schematu można było wykrzesać coś lepszego.Monweg
Michał Lipka