Dariusz S. Jasiński
-
„My name is Bond, Szaman Bond” przedstawia się bohater książki Simona R. Greena „Człowiek ze złotym amuletem”. Jakieś skojarzenia? Oczywiście zbieżność nazwisk jest tu całkiem nieprzypadkowa. Sam też jest agentem pochodzącym z Anglii.
Osoba, wokół której toczy się akcja, tak naprawdę nazywa się zupełnie inaczej. To Eddie Drood. Z TYCH Droodów. Nie znacie? A, tak... Słusznie. Jesteście zwykłymi ludźmi, nie macie pewnie styczności ze światem wszelkich dziwadeł - istot z piekła rodem, Obcych czy czarowników. Śpieszę więc z wyjaśnieniami: rodzina Droodów od wieków stoi na straży równowagi dobra i zła, chroni najsłabszych, zwykłych obywateli przed koszmarami, o których opowiadają horrory oraz dzieła mrocznej SF czy fantasy.
Większość członków familii mieszka w dobrze chronionej Rezydencji, jedynie właśnie nasz bohater postanowił zamieszkać na stałe poza nią, w Londynie. Naraził się tą decyzją swoim ziomkom, dla większości z nich jest persona non grata, ale jako że sumiennie wywiązuje się z wszelkich zadań - nadal jest tolerowany.
Już na początku zostajemy wrzuceni w wir akcji. Pościgi, strzelaniny, wszystko to w dużym tempie, w którym niestety ciężko się połapać. Przyznam, że pierwsze rozdziały były trudne w lekturze. Green pokazał nasz świat w zupełnie innym świetle i, co najgorsze, od początku zaserwował masę informacji i musiało minąć troszkę stron, zanim w pełni uświadomiłem sobie, jak mam się w tym wszystkim odnaleźć.
Lekki chaos opowieści udało mi się ogarnąć od czwartego rozdziału, od chwili, gdy Eddie został wezwany do Rezydencji. Nagle i nie wiadomo po co. Od tej chwili lektura była już całkiem przyjemna, zabawna i wciągnęła mnie na całego.
Eddie dostaje zlecenie od rządzącej rodziną babki, Matriarchini rodu. Ma przewieźć bardzo cenny przedmiot do Stonehenge, nie wie nic więcej. Za to może sobie wejść do zbrojowni i wybrać najlepszy sprzęt. Gadżety Droodowie mają o niebo lepsze niż te, którymi posługiwał się agent 007. Najfajniejsze to colt, w którym nigdy nie kończą się naboje i zegarek pozwalający na cofnięcie czasu o pół minuty.
Podczas pobytu Eddiego w Rezydencji poznajemy wszystkich, którzy są mu przychylni. Okazuje się, że jest ich troje. Dwóch mężczyzn i jeden duch. Niewiele... Poznajemy też jego zaciętego wroga Mathew, będącego w związku z byłą dziewczyną Szamana Bonda. Ona zresztą też nie może mu darować, że opuścił rodzinny dom.
Dobrze wyposażony Eddie ruszył w drogę, która nie tylko odmieniła jego życie, ale i zatrzęsła całym nadnaturalnym światem. Tempo nadal było zawrotne, akcja wartka, ale im dalej zagłębiałem się w lekturę, tym lepiej bawiłem się pomysłami autora.
Warto wiedzieć jedno - Droodowie mogli trzymać pieczę nad światem, ponieważ dysponowali złotą zbroją, materiałem, który był niezniszczalny, a dodatkowo zapewniał nadludzką siłę. Nie dało się pokonać członka tej rodziny żadną znaną ludzkości i wszelkim stworom bronią. Zbroja na co dzień zamknięta była w tytułowym złotym amulecie, który każdy Drood otrzymywał zaraz po urodzeniu.
Jeśli chcecie sięgnąć po lekką literaturę z pogranicza horroru, fantastyki i przygody - lepiej nie traficie. Green wprowadził na ulice współczesnego Londynu stado przeróżnych kreatur: mitycznych postaci jak Blodeuwedd - Kwiatowa Panna, masakrująca mężczyzn czy historycznych jak Kuba Rozpruwacz, dla równowagi pastwiącego się nad kobietami. Oboje zresztą się przyjaźnili...
Zabawy jest sporo, tym bardziej, że Eddie Drood znalazł się w bardzo trudnym położeniu i został zmuszony, by zamiast próbować zabić całe to plugastwo, szukać u nich pomocy. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak żyją żądne naszej krwi istoty. Okazuje się, że potwory nie cały czas są potworami, że potrafią być też niezwykle przyjazne i sympatyczne. Szczególnie, gdy piją w knajpie...
Po dość trudnym początku - kilkudziesięciu pierwszych stronach, kiedy dopiero poznawałem przedstawiony przez Greena świat, potem już było tylko lepiej. Aż do sympatycznego zakończenia.
Bądźcie jednak przygotowani na najgorsze! Uderzy w Was morze nie zawsze czerwonej krwi, będzie miłość, przyjaźń, zdrada i nienawiść. Torturowane wilkołaki wzbudzą w Was litość, a obrońcy świata wcale nie muszą się nimi okazać. Przynajmniej nie wszyscy. Bawcie się z Greenem i Fabryką Słów. Ja zaś już czekam na kolejne spotkanie z sympatycznym Droodem, którego cudowna zbroja nie uchroniła go jednak przed dwoma strzałami: z antymaterii i Amora! Czy to dobrze? Sprawdźcie sami.
Miałem nadzieję, że będę mógł napisać: do zobaczenia przy lekturze kolejnej części „Demony są wieczne”, ale niestety wydawnictwo zatrzymało się na tym jedynym tomie. Szkoda...