Thalita
-
Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd? Może nie powinnam czytać tej książki bez znajomości trzech poprzedzających ją tomów cyklu, a może mogłam nie zapominać, że amerykańska literatura popularna zazwyczaj mnie irytuje? Bo czym można wyjaśnić fakt, że ta książka zarazem podoba mi się i nie podoba?
„Miejsce dla dwojga" to czwarta część „Dzienników pisanych w drodze" czyli pamiętników Alana Christoffersena, młodego, przystojnego i bogatego mężczyzny, który w krótkim czasie traci wszystko – ukochaną żonę, dobrze prosperującą firmę, pieniądze. Nie mogąc znaleźć sensu swojego dalszego życia wyrusza w pieszą podróż przez całe Stany Zjednoczone (od Seattle do Key West na Florydzie) aby podczas niej odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej robić z własnym życiem i dlaczego to na niego spadło tyle nieszczęść.
Jak już wspomniałam, powieść tą czytało mi się i dobrze, i źle. Nie znam całej historii Alana, ale w tekście „Miejsca dla dwojga" wiele jest retrospekcji, także raczej nie powinno to stanowić problemu, choć może nie czytając tego cyklu od początku nie potrafiłam do końca wczuć się w jego klimat.
Zacznę od tego, co mi się podobało.
Przede wszystkim głębokie, acz nie napuszone, przemyślenia głównego bohatera na temat ludzkiego życia. Przeszedł on dużo (dosłownie i w przenośni), toteż nie można zarzucić mu, że posługuje się sloganami o których nie ma pojęcia. Zresztą to nawet nie są slogany, bardziej pisane w specyficznym stylu „złote myśli", niezwykle trafne, a przy tym okraszone sporą dawką humoru. Bo choć losy Alana nie są do pozazdroszczenia, jednak podchodzi on do życia z uśmiechem, pisząc nie tylko o rzeczach smutnych, ale również o tych niezwykle zabawnych, które przytrafiły mu się podczas podróży. Nie jest czysto reklamowym chwytem, że książka przynosi nadzieję iż można podnieść się w życiu z największych tarapatów. Ja dodałabym jeszcze, że przywraca ona wiarę w ludzi, bowiem większość postaci spotkanych przez Alana w drodze oferuje mu swą pomoc, przeważnie bezinteresownie. Sporo można też dowiedzieć się z niej o geografii, historii i kulturze stanów, które przemierzał główny bohater. Odwiedzamy z nim między innymi Graceland, posiadłość Elvisa Presleya, a także miasteczko w którym urodził się ten artysta, spędzamy dzień w sekcie założonej przez jakiegoś nawiedzonego „ojca", czy też wraz z aligatorami pływamy po bagnach Okenfokee.
Przejdźmy teraz do wad.
Książka jest przegadana. Jak dla mnie zbyt wiele jest w niej dialogów, które nic nie wnoszą do akcji, a ciągną się po kilka stron. Czasami oczywiście poruszają one ważne życiowe kwestie, o których wspomniałam powyżej, częściej jednak są to niekończące się rozmowy o czynnościach dnia codziennego. Po drugie denerwuje mnie nadmierna amerykańskość tej książki. Już nie raz zauważyłam, że autorzy popularnej prozy amerykańskiej tworzą albo wyłącznie z myślą o czytelnikach ze swojego kraju, albo też zapominają, że nie wszyscy są Amerykanami. Mnóstwo jest tu szczegółów związanych wyłącznie z kulturą USA i nieprzetłumaczalnych ani na inny język, ani na inną kulturę. Ja niestety często nie miałam pojęcia o czym bohater mówi, przypisów jest albo za mało, albo nie są one w stanie wyjaśnić wszystkich kulturalnych niuansów.
Książka ma poza tym bardzo niejednolitą formę – albo tworzą ją same dialogi, albo opisy miejsc jakby żywcem wyjęte ze zbeletryzowanego bedekera. Autor nie potrafił niestety ująć tego w spójny, płynny tekst.
„Miejsce dla dwojga" to na pewno książka z przesłaniem. Niestety, zostało ono mocno spłaszczone niedopracowaną formą i niskim poziomem dialogów, tak by były zrozumiane przez jak największą liczbę czytelników. Bo – niestety – literatura popularna (a już amerykańska w szczególności) ma to do siebie, że jej celem jest jedynie dobra zabawa, nawet kosztem zaprzepaszczenia często całkiem fajnego tematu.