Thalita
-
Powieść przetłumaczona na 20 języków, kilka milionów czytelników na całym świecie, ponad 11 000 recenzji na Amazonie... a moje wrażenia bardzo mieszane.
Z ośrodka leczącego dzieci dotknięte autyzmem porwanych zostaje dwóch małych pacjentów. Ich opiekunka i lekarka, genetyk Kate Warner, rusza na ich poszukiwanie. Szybko przekonuje się, że chłopcy nie zostali uprowadzeni dla okupu, lecz z niewiadomych przyczyn potrzebuje ich największa na świecie tajna organizacja szpiegowsko-naukowa. Tak zaczyna się cała historia, a dalej mamy już dosłownie wszystko - nazistów, Al-Kaidę, tybetańskich mnichów, neandertalczyków, broń biologiczną, porwania, pościgi, co najmniej dwa love story i ckliwą sagę rodzinną.Książka na przemian nudziła mnie, irytowała i dopiero w ostatniej kolejności - interesowała (choć tak naprawdę najbardziej zaciekawiły mnie wątki obyczajowe, będące raczej tłem czy też pobocznymi epizodami do główniej akcji). Podziwiam bujną wyobraźnię autora, lecz jak dla mnie wszystkiego w tej książce jest za dużo i czasem wręcz idiotycznie jest to poplątane. Ludzie umierają, potem nagle zmartwychwstają, dobrzy okazują się złymi, źli dobrymi... Czasami powieść ta przypomina mi nie dopracowaną fabułę (nad którą autor pracował ponoć dwa lata), lecz dziecięcą zabawę na podwórku - ty umarłeś naprawdę, ty na niby, potem możemy się zamienić, ty jesteś policjantem, ja złodziejem, a potem odwrotnie, z Gibraltaru (pieszo!) przechodzimy na Antarktydę, no cuda!, wręcz nie mogłam się już doczekać kiedy ojciec główniej bohaterki okaże się jej matką.
Z pozytywów - dwie fajne historie miłosne. Bez smętnego gadania - ach, jak ja cię kocham, bez anatomicznych opisów scen miłosnych, opowiedziana między wierszami innych scen historia rodzącego się uczucia, przejawiającego się praktycznie bez słów, wyłącznie w czynach. Nawet w typowych powieściach obyczajowych trudno natrafić na tak subtelne opisy miłosnych podchodów. Niby nic takiego, niby zwyczajne czynności - zmiana opatrunku, podgrzanie jedzenia, przykrycie koce - niosą w sobie więcej emocjonalnego ładunku niż nie wiem jak elokwentne zapewnienia o miłości. Być może autor minął się powołaniem i lepiej wychodziłoby mu pisanie romansów.
Oprócz warstwy obyczajowej pochwalić trzeba także całą otoczkę naukową głównej akcji. Z "Genu atlantydzkiego" możemy dowiedzieć się sporo na temat genetyki, dziedziczenia, ludzkich genomów, a także prahistorii człowieka. Jeżeli chodzi o teorie naukowe, publikacja podąża za nowymi teoriami i tendencjami w biomedycynie, ukazując, jak najnowsze zdobycze tychże nauk mogą wpłynąć na dalsze losy ludzkości. Podejrzewam więc, że te dwa lata pracy nad książką sprowadzały się w głównej mierze do budowy tegoż naukowego rusztowania całej fabuły, a nie mało inteligentnych strzelanek.
Do tego A.G. Riddle ciekawie łączy w swej powieści wiele gatunków literackich oraz typów narracji. Mamy więc romans, rodową sagę, science-fiction, sensację. Narracja prowadzona jest w pierwszej i trzeciej osobie, sporo jest retrospekcji pod postacią czytanego przez głównych bohaterów dziennika (pomysł może mało oryginalny, ale dający trochę normalności w całej tej zwariowanej fabule, z resztą w tym wypadku ciężko byłoby wymyślić co innego).
Z bestsellerami tak to już bywa, że ludzie często czytają je bardziej dlatego iż są modne, a nie z powodu ich rzeczywistych wartości literackich. Podobnie zdaje się być z "Genem atlantydzkim". Mnie ta powieść nie zachwyciła. Nie ma w niej nic, co dawałoby jej tytuł literackiego przeboju, a wręcz przeciwnie - zdaje mi się być znacznie gorsza od wielu innych zupełnie niepopularnych powieści. Na jesieni ukazać ma się jej kontynuacja, ale ostatnie zdania części pierwszej (zmarli bohaterowie, wcześniej zahibernetyzowani, ponownie budzą się do życia) przekonały mnie, że raczej po nią nie sięgnę.